Pomiędzy początkiem tygodnia a jego końcem, przez wiele lat szukam swojego talentu. Miewam ulotne wrażenie, że schwyciłam go, że mam i... karmię się tą świadomością przez kilka chwil, by zacząć nowe poszukiwania. Czasem obawiam się, ze sprzedałam go za marne grosze, za złudne chwile spokoju. Im więcej zdobywam doświadczenia, tym częściej rozpoznaję tę ułudę i znów wyruszam na poszukiwania. Zapamiętaj: każdy, nawet najmniejszy ruch w swoją stronę przepędzi Łowcę Talentów.
Czy myślałeś kiedyś o fenomenie
talentów, jakie nosimy w sobie? Skąd się biorą, kto je
przydziela, kto zabiera... W którym miejscu ciała rodzą się
najpierw... Czy mają jakiś zapach…Może smakują czymś
charakterystycznym… Po czym je rozpoznać… A może mówią nam o
sobie, że już są, jak pejzaż ze słońcem, które wschodzi.
Wielu
otrzymało talenty, wielu je odkryło, wielu zmarnowało, ale są i
tacy, którzy, jakby zapomniani przez Boga, nigdy nie otrzymali ich
wprost. Dlatego zajęli się profesją dość nikczemną, aczkolwiek
przynoszącą zyski: handlem talentów. "Wyyyymienię!!!
Zaaaamienię!!! Taaaanio sprzedam!" Są mistrzami w wyszukiwaniu
tych, którzy za długi, z miłości, z nienawiści, ubóstwa, czy
pożądania, oddają talenty, zdolności, możliwości. W zamian za
gotówkę, spełnienie zachcianki, czy zaspokojenie żądzy.
Łowcy
Talentów znają wiele skrywanych tajemnic, ale są dyskretni. Możesz
im zaufać...
Myślę,
że spotkałam kiedyś jednego z nich, choć ślady pozostawił nikłe
i być może tylko mi się zdaje, że wiele lat temu przejeżdżał
przez Florencję i dwukrotnie spędził tam, przy Via Chiara, kilka
chwil na rozmowie z Giuseppe, a potem zmieniło się życie tego
młodego malarza...
Giuseppe
znałam od dawna. Jego rodzina zamieszkiwała dom przy Via Chiara.
Ulica ta, tak, jak i jej serdeczni, hałaśliwi mieszkańcy, każdego
lata chętnie gościła bladych turystów z północy. Pani
Gentilleschi na początku lipca witała nas serdecznie. Przywykliśmy
do jej wylewności i głośnego rytuału powitania wakacji we
Florencji. Nasz pokój pachniał świeżo umytą podłogą i bielą
wykrochmalonej pościeli. Po sutej kolacji zapadałam się w miękkim
łóżku i spałam po prostu: nie śniąc nawet, bo sen rozpoczynał
się następnego ranka i trwał do końca lata. A dzień rozpoczynał
się dźwiękami, z których wyławiałam zawsze ten ulubiony: to
śpiewał Giuseppe, najmłodszy syn Gentilleschich. Biegłam za
dźwiękiem jego głosu i znajdowałam chłopca pochylonego nad
sztalugami. Giuseppe, zgodnie z tradycją i oczekiwaniami rodziny,
miał zostać malarzem. Był pracowity, piękny i wrażliwy.
Kolejne
lipce zmieniały jego sylwetkę, na twarzy pojawił się siny cień
zarostu i tylko jedno trwało niezmiennie: nasza przyjaźń i ludzie
schodzący się z Via Taddea, Via Panicale, a nawet Ci, z oddalonej
Via Rosina, kiedy malował. Bo kiedy pędzel, odurzony zapachem
terpentyny, wędrował po mapie płótna, Giuseppe zaczynał śpiewać.
Jego głos zwabiał stałych i nowych słuchaczy, którzy
towarzyszyli malarzowi aż do skończenia obrazu. Bo kiedy kończył
obraz, przestawał śpiewać.
Mijały
lipce. Któregoś gorącego lata bawiłam się na weselu mojego
włoskiego przyjaciela i jego pięknej wybranki. Jedno tylko
zakłócało sielankowy pejzaż: prace Gentilleschiego nie
sprzedawały się poza Florencją i było trudno utrzymać rodzinę
na poziomie do jakiego przywykł. Mieszkańcy miasta, mając już w
swych domach obrazy rozśpiewanego malarza, wspierali go datkami,
przystając, by posłuchać ulubionych pieśni, które coraz
smutniejsze, unosiły się nad sztalugami. Sami odnajdywali się w
ich tkliwości. Byli więc hojni. Nie o taki jednak rodzaj zarobku
chodziło modemu mężczyźnie. Czuł się więc coraz bardziej
sfrustrowany, aż kiedyś zapłakał po raz pierwszy. Giuseppe nie
zauważył, że ja, ukryta za skrzyżowaniem Via Chiara i Panicale,
byłam świadkiem tej słabości. I jeszcze ktoś. Do mojego
przyjaciela podszedł mężczyzna: schludnie ubrany karzeł i
widocznie zaproponował mu coś obiecującego, bo malarz ożywił
się. Podali sobie ręce, jak po ubiciu dobrego targu. Karzeł
odszedł prężnym krokiem. Wskoczył na kozła wyładowanego wozu i
odjechał. Giuseppe nie spojrzał już na niego, zwinął sztalugi i
odszedł. Po południu wszędzie było go pełno: hałasował, bawił
się z dziećmi, przygotowywał późną kolację, grając garnkami
menuety. Czekałam na rozmowę, chcąc dowiedzieć się kim był
mężczyzna, którego widziałam w południe, ale Giuseppe milczał o
tym. Milczał podwójnie: we wszystkich dźwiękach, które tak
hałaśliwie pojawiły się tego wieczoru wokół niego, zabrakło po
raz pierwszy pieśni. Ale tego lata zmieniło się życie młodych
Gentilleschich: w domu niczego nie brakowało, noce zapełniły się
winem i przyjacielskimi biesiadami. Marija kwitła, dzieci uśmiechały
się często. Gwar, radość i zabawa mówiły o obfitości i
zagłuszały coś, czego nikt poza mną zdawał się nie zauważać:
Giuseppe nie śpiewał. Nie śpiewał także podczas malarskich
sesji. Przechodnie zatrzymywali się na krótkie pozdrowienie i szli
dalej. Czasem jakiś turysta kupił obraz. Coraz częściej mój
przyjaciel, którego kochałam jak brata, patrzył tęsknie w stronę,
w którą odjechał wóz Karła. O nic nie pytałam a wszystkiego
domyśliłam się dopiero po powrocie do kraju.
Gazety
rozpisywały się o niezwykłym, odkrytym talencie człowieka, który
pojawił się znikąd i zachwycił sceny operowe Europy. Koncert w
Warszawie był niezwykłym wydarzeniem i poruszyłam niebo i ziemię,
by zdobyć bilet na występ Tenora. Kiedy zaczął śpiewać,
zamknęłam oczy pełne łez: znałam ten głos pełen słońca,
przynoszący wspomnienie białych domów przy Via Chiara we
Florencji... Byłam tak zrozpaczona tym odkryciem, że przez wiele
lat nie zdobyłam się na wyjazd do Włoch. Przesyłałam kartki i
listy z wątpliwymi tłumaczeniami mojej nieobecności. Nie mogłam
tam pojechać. Nie wiedziałam jak mogłabym zachować się znając
prawdę. Ten głos, codzienny śpiew... to dzięki niemu mój
przyjaciel był rozpoznawalny. Wielu było takich malarzy, jak on,
ale niewielu otrzymało dar tak niezwykle elektryzującego,
charyzmatycznego głosu.
Kiedy
po latach udało mi się uśpić ból, przywitałam lipiec we
Florencji. Mój stary pokój nadal pachniał świeżą pościelą i
słońcem. Na progu Marija przywitała mnie z taką samą
serdecznością, jak niegdyś pani Gentilleschi. Dom moich przyjaciół
był nadal bogaty, a ich życie dostatnie. Jednak w oczach Marii
zauważyłam smutek i troskę. Nie pytałam o nic. Zostawiłam
walizkę i ruszyłam w dół Via Chiara. Na skrzyżowaniu zauważyłam
malującego Giuseppe. Przez chwilę wydawało mi się, że czas
stanął w miejscu: wokół malarza gromadził się, tak, jak
niegdyś, tłum gapiów, śmiejący się do rozpuku za każdym
pociągnięciem kreski. Podeszłam bliżej. Giuseppe zamienił
sztalugi na kartki i ołówek, a pejzaże na karykatury przechodniów.
Były doskonałe: dowcipne i lekkie, zaglądały swoim modelom prosto
w serca. Wtedy mnie zauważył. Nie chciał słuchać zapewnień o
swoim rysowniczym kunszcie. Karykatury zaczął malować z bólu i
rozpaczy: tak teraz widział świat. Nie potrafił już śpiewać, a
jego malarstwo nie było wystarczająco dobre, by mógł zdobyć
sławę, albo przynajmniej uznanie. Czuł pustkę i żal do siebie.
Wtedy zapłakał po raz drugi. I jakby na zawołanie, na skrzyżowaniu
ulic pojawił się skrzypiący wóz. Karzeł zszedł z kozła.
Zmienił się: postarzał i przygarbił. Giuseppe podbiegł do niego
i nie zważając na moją obecność zaczął prosić go, by ten
przywrócił mu utracone życie.
-"Dobiliśmy
uczciwego targu" - mówił Karzeł - "Moja praca polega na
znajdowaniu talentów, sprzedawaniu ich i wymienianiu. Otrzymałeś
przecież zapłatę, która wystarczyła tobie i twojej rodzinie na
dostatnie życie. Tylko raz mogę dokonać zamiany. Jest ona
nieodwracalna."
Wtedy
Giusseppe zapłakał po raz trzeci.
-"Ale
jestem tu z konkretnego powodu" - dodał przybysz - "
Starzeję się i trudno jest mi podróżować po świecie. Wracam
więc w swoje rodzinne strony, ale na koniec życia sam mogę
skorzystać z wybranego talentu. Za twoją zgodą dokonam tu jeszcze
jednej transakcji. Oddam ci twój niezwykły głos w zamian za twoją
zdolność rysowania karykatur" - Spojrzał oczekująco na
malarza.
Ten
zaś nie zastanawiał się w ogóle i choć dziwiło go, że Karzeł
na własne życzenie chce ponieść ewidentną stratę, natychmiast
dobił targu.
Pożegnali
się obaj. Zadowoleni, snuli już plany, patrzyli w przyszłość:
każdy z nich w swoją stronę.
Tej
nocy Florencja zasnęła dopiero o świcie. Przez wiele godzin
słuchała odzyskanego głosu, mając poczucie, jakby wszystko
wróciło do porządku sprzed lat. Z radością patrzyłam na
powracającą radość do domu moich przyjaciół, ale opuszczałam
ich z niepokojem. Pamiętałam bowiem, jak przed laty spotkałam głos
Giuseppe w Warszawie. I ostatnia zamiana, choć uczciwa, nie była z
pewnością bezinteresowna.
Od
tego czasu śledziłam rozwój kariery Karła: mistrza kreski i
znawcy ludzkich serc. W dobrym tonie było być narysowanym przez
tego karykaturzystę. Wystawy, wywiady, reportaże, miejsce w
albumach i encyklopediach sztuki. Niezwykła sława, niezwykłego
talentu, który objawił się pod koniec życia.
Jestem
już zbyt stara, by znosić gorące słońce Florencji. Jestem już
wystarczająco stara, by zająć się swoim życiem. Jeśli
odwiedzisz kiedyś Via Chiara powiedz mi, czy spotkałeś tam
śpiewającego malarza. Mam nadzieję, że nie, bo jeśli tam został
znaczyłoby to, że nic nie zmieniło się w życiu mojego
przyjaciela.
Kiedyś
odwiedziłam chłodną Północ: na małym szwedzkim cmentarzu
odnalazłam grób Karła, (pochowanego tam zgodnie z ostatnią wolą
artysty). Nawet w obliczu śmierci nie zdradził nikomu swego
prawdziwego imienia i nazwiska: na nagrobku kazał napisać :
Gentilleschi. Do dziś badacze i krytycy nie odkryli jego tajemnicy.
Ja milczałam, bo któż uwierzyłby w taką historię?...