czwartek, 23 czerwca 2016

STROICIELKA WODY



                  A PO CO? PO MIŁOŚĆ


Strzygi, chochoły, sobótkowe kapłanki. Zabierzcie pochodnie i chodźcie ze mną nad rzekę. A po co? Po miłość...


 

                            STROICIELKA WODY

Znam historie, które wydarzyły się całkiem niedawno, albo niezbyt daleko. Nawet przedwczoraj, albo za zakrętem. Ta jednak rozpoczęła się tak dawno i tak daleko, że trudno umieścić ją w czasie. Najprawdopodobniej jednak było to na samym początku. Wtedy, kiedy jeszcze Natura i Ludzie niewiele o sobie wiedzieli. Wtedy, kiedy świat pełen był tajemniczych dźwięków i nierozpoznawalnych kształtów
a wiele zjawisk nie zostało jeszcze nazwanych. Z pewnością wiem jednak, gdzie rozpoczęła się ta historia i znam jej bohaterów.
A działo się to wszystko w miejscu, w którym Wielka Rzeka płynęła szerokim korytem przez zieloną, bujną krainę. Rzeka dawała życie chętnie pojąc roślinność i pola, ale równocześnie beztrosko to życie odbierała, bez powodu zalewając całe osady lub znikając na całe tygodnie. Ludzie bali się jej huczących wirów i omijali z daleka skłębiony nurt. Za wyjątkiem jednej dziewczynki, która mieszkała niedaleko…
Miła kochała wodę, a woda kochała ją.
Kiedy urodziła się, w samym środku upalnej suszy, z popękanej, twardej ziemi wytrysnęło źródło. Kiedy uśmiechnęła się po raz pierwszy, ciepły, perlisty deszcz opadł tęczą na ziemię. Kiedy wymówiła pierwsze słowo, woda zaczęła jej słuchać i odtąd zawsze już dostrajała się do melodii głosu Miłej. Woda słuchała jej kroków, jej głosu, jej nastrojów, jej dorastania. Strumyki, źródła i leśne jeziorka grały i szemrały dźwięcznie, kiedy tylko dziewczyna pojawiała się w ich pobliżu. Już wkrótce Miła zapragnęła więcej. Tęskniła do Wielkiej Rzeki, o której od lat opowiadano tajemnicze historie. Słyszała ją z daleka i wiedziała, że rzeka też już wie o istnieniu Miłej – dziewczyny, która stroi wodę.
A Wielka Rzeka pragnęła poznać dotyk drobnych dziewczęcych dłoni i stóp, tęskniła do głosu, który słyszała
z daleka.
Musiał więc nadejść dzień, w którym dziewczyna zdecydowała się na bliskie spotkanie z nieoswojoną wodą. Zanurzyła stopy w burym nurcie i pochyliła się nad taflą wody, by dotknąć jej dłońmi. I wtedy palce Miłej zaczęły grać na falach, niczym na instrumencie i już za chwilę nuciła melodie, od których rzeka łagodniała grając najpiękniej
z wszystkich nastrojonych dotąd rzek i źródeł. Wiadomość
o przyjaźni dziewczyny i Wielkiej Rzeki obiegła świat ludzki
i świat natury. A pierwszy dowiedział się o niej Duch Wody, który ujrzawszy Miłą pokochał Ją wielką miłością. Bał się jednak wyznać jej swoje uczucia, gdyż jego brzydota z pewnością odstraszyłaby dziewczynę. A tego Duch Wody nie zniósłby z pewnością. Obserwował więc Miłą przez wiele dni, aż poznał jej serce i obyczaje. Już wtedy ze względu na umiejętności Miłej tworzyły się wokół jej domu całe osady,
bo ludzie potrzebowali wody. A tam, gdzie była Miła, była
i dobra woda.
Już wkrótce Duch Wody wiedział, co zrobić, żeby zatrzymać Miłą przy sobie. Zakrył się więc największą falą i przemówił do dziewczyny, kiedy ta, jak co dzień bawiła się nad rzeką głaszcząc jej nurty. Zaproponował Miłej więcej, niżby sama rzeka mogła jej dać. Otóż, co jakiś czas ludzie będą mogli wyławiać z nurtu dary Ducha Rzeki, które ułatwią im życie
i przyspieszą rozwój całych plemion. Jednak wszystko to mogą otrzymać tylko wówczas, gdy Miła zdecyduje się oddać swój wzrok. W taki sposób Duch Rzeki chciał zatrzymać przy sobie dziewczynę, zagłuszając w sobie głosy, które nie mówiły mu, że krzywdzi istotę, którą kocha.
Miła długo płakała. Wiedziała, jak wiele może ofiarować rzeka, była ciekawa darów ale bała się, co stanie się z nią, kiedy utraci wzrok. Jakie będzie jej życie bez kolorów i kształtów… A jednak, wiedziała, że podchodząc tak blisko rzeki nie ma już odwrotu i w końcu zdecydowała się podjąć wyzwanie Ducha. Przez siedem dni chłonęła barwy, widoki, twarze, by móc ułożyć je na dnie serca, kiedy pogrąży się w ciemności. Ostatniego dnia stanęła gotowa nad brzegiem. Wieczorem wróciła do wioski z pierwszym darem. Wkrótce ludzie ogrzewali się przy cieple ognia, poznawali smaki pieczonych potraw. Potem zdobywali nowe narzędzia, lepili garnki na garncarskim kole, oswajali zwierzęta, które pomagały im w pracy na roli. Trzeba przyznać, że Duch Rzeki spełnił swą obietnicę w dwójnasób. Dziewczyna nigdy nie wracała znad rzeki z pustymi rękami. Władca wody nie musiał już oglądać ukochanej z ukrycia: wszak teraz nie mogła dostrzec jego brzydoty i nawet miał nadzieję, że kiedyś go pokocha. I być może stałoby się tak, jak sobie zaplanował, ale nawet on nie był w stanie przewidzieć do końca tego, co w swoich nurtach przyniesie Wielka Rzeka.
A sama Rzeka, słuchając śpiewu Miłej płynęła łagodnym nurtem posłuszna i hojna. Pewnego dnia, chcąc wynagrodzić swej przyjaciółce utratę wzroku, sama przyszła do dłoni Miłej. Odtąd, kiedy jakakolwiek młoda dziewczyna napoiła ze swoich dłoni młodzieńca, ten zakochiwał się w niej szczerą i piękną miłością. Za ten dar Miła była rzece szczególnie wdzięczna. Słysząc szczęśliwe śpiewy zakochanych poczuła w sobie radość i młodość, o której już dawno zapomniała.
Mijały dni i tygodnie pełne niespodzianek, które przynosił nurt rzeki. Jednak największa z nich miała dopiero nadejść wraz ze zdrożonym młodym chłopcem, który pewnego dnia zawitał w okolicę. Był zmęczony i spragniony. Słońce i długa droga zmęczyły go tak bardzo, że upadł bez siły. I właśnie tamtędy wracała znad rzeki Miła. Usłyszała cichą prośbę o łyk wody. Nie zastanawiając się, wróciła nad rzekę i zaczerpnęła z jej nurtu. Napoiła wędrowca troskliwie. A on, czuł jak przepełnia go uczucie, którego nie znał dotąd. Patrzył z czułością na piękną twarz niewidomej i choć nie zaspokoił jeszcze swojego pragnienia, zabrał resztę wody w swoje dłonie i dotknął tą wodą jej oczu, policzków i ust. Kiedy krople otuliły oczy Miłej, dziewczyna zobaczyła z powrotem wszystko to, co odebrał jej Duch Wody. Czy sprawiła to magia wody, czy miłość młodzieńca? To wiedziała tylko Wielka Rzeka i Duch Rzeki, który zadrżał z gniewu.
Wiedział bowiem, ze Miła już nigdy nie będzie należeć do niego.
Jego złość była tak ogromna, że rozeszła się straszną falą
po rzece, która zaczęła wylewać topiąc okoliczne pola i domy. Całe siedem dni i siedem nocy Miła stroiła wodę i walczyła
z zazdrością Ducha. Ostatniego dnia opadły wody, a słońce wysuszyło ziemię.
Rzeka nie przynosi już ludziom takich darów, jak kiedyś. Miła może nareszcie żyć długo i szczęśliwie ze swoim ukochanym.
A kiedy każdego roku Duch Wody przypomina sobie o stracie dziewczyny, którą kochał, rzeka rozlewa się szeroko i groźnie. I wtedy nad urwiskiem możesz zobaczyć drobną sylwetkę Stroicielki Wody, która śpiewa Rzece znaną pieśń.




niedziela, 19 czerwca 2016

MASZ JEDNO ŻYCIE CLARK

             
"Masz jedno życie Clark i obowiązek przeżycia go najlepiej, jak potrafisz".
Czasem jakaś niedorzeczna myśl, mało znaczące wydarzenie, albo wyświechtane stwierdzenie sprawią więcej, niż tomy mądrych myśli,autorytety i godziny rozmów.
Dziś właśnie przydarzył mi się taki mały, osobisty cud zawarty w wyżej cytowanym zdaniu, zaczerpniętym z filmu dla nastolatek „Zanim się pojawiłeś” (jak dobrze, że mam nastoletnie córki, które lubią chodzić ze mną do kina).
Zaczynam więc świętować Mój Własny Nowy Rok. O północy wzniosę toast, zatańczę i od jutra zacznę realizować noworoczne postanowienia. Oto one: przeżyć tegoroczne wakacje najlepiej, jak to możliwe, choć realnych możliwości brak, następne spędzić we Francji (niech to będzie Prowansja, ze względu na lawendę :), jesienią nareszcie zrobić prawo jazdy i nauczyć się wolności prawdziwej, nieograniczonej.
Kiedy to się uda, założę pszczółkowe rajstopy.
Wiem, że się uda.
Tak, jak w życiu Marleny de Blasi, pisarki, której książki uwielbiam ze względu na smak, klimat i historie o ludziach prawdziwych. Będąc pod wpływem jej klimatycznych opowieści i niezwykłej umiejętności przeżywania życia, napisałam jej kiedyś bajkę i wysłałam do wydawnictwa. Wiem, że bajka została przetłumaczona i dotarła do pisarki. Mam nadzieję Marleno, że Ci się spodobała :)

                            
     O PÓŁANIOŁACH, MARLENIE I DZIURZE W SERCU
Mogą być wszędzie. Tylko nie w niebie. Na razie nie.
Jeśli już o nich wiesz, to wyczuwasz je w zimnym, albo nagle ciepłym wietrze. W gwałtownej ulewie, albo lepkiej mżawce. W słońcu, które nagle opiera się na twoich ramionach, albo łaskocze w kark. Wykorzystają wszystko, żeby Cię dotknąć. To daje im siłę do istnienia. A właściwie potwierdza ich istnienie. Bo już ich nie widać. A pochodzą ze świata, w którym być dostrzeganym, znaczy – istnieć. To znaczy: pochodzą z twojego świata. Kiedy żyły, były, jak ty. Kiedy chodziły, słyszały swoje kroki, kiedy mówiły, ktoś na nie patrzył, kiedy słuchały, ktoś do nich mówił. Teraz, po śmierci, jeszcze jakiś czas muszą być na ziemi. Po to, żeby nareszcie mieć dowód na moc swojego poprzedniego, ludzkiego istnienia i, żeby móc ostatecznie uwierzyć w wieczność. Są niewidzialne i lekkie. I trochę tęsknią za tym, co zostawiły i za tym, co jeszcze przed nimi. Zanim będą mogły żyć następnym życiem, muszą wykonać zadanie. Każdy półanioł, bo o nich mowa, otrzymuje dar na przechowanie. Jeśli znajdzie człowieka godnego tego daru, może opuścić ziemię dla lepszego, anielskiego bytu. Wędrują więc w poszukiwaniu. Jednym udaje się od razu. Może są bystrzejsze a może, po prostu: mają więcej szczęścia niż inne. Te inne wędrują całą wieczność. Znają ludzkie słabości i kochają ludzi, więc często stanowią dla nich wsparcie, udzielają im pomocy. Te, które nie potrafią znieść męki oczekiwania ziemskiej wędrówki, stają się zgorzkniałe i zepsute. Złe duchy wywołują strach i mącą w ludzkich umysłach.
Mogą być wszędzie. Tylko nie w niebie. Na razie nie.
Tak, jak te trzy, które otrzymały na przechowanie: żółty płaszcz, parę butów i płócienną torbę. Ponieważ kochały się za życia więc i teraz wędrowały razem, już od lat poszukując człowieka, który byłby godzien otrzymać ich magiczne dary. Płaszcz chronił przed deszczem łez i piorunami rozpaczy, buty prowadziły do najpiękniejszych miejsc na ziemi, torba zawsze wypełniona była jadłem. Każdy człowiek mógłby je chcieć. Ale komu je ofiarować za cenę otrzymania przepustki do Raju? Być może tej dziewczynie, którą obserwowały już od dawna. Zawsze była w drodze. Tylko na chwilę znajdowała dla siebie miejsce a potem szła dalej. Jakby ją coś gnało. Wciąż szukała czegoś. Droga była w nią wpisana. Od razu poczuły do niej sympatię. I zechciały jej pomóc czując zarazem, że ich dary przydadzą się jej jak nikomu innemu. Żeby ją chronić i prowadzić przez świat. Kiedy więc obudziła się pewnego ranka, znalazła obok na posłaniu żółty płaszcz, parę butów i płócienną torbę. Szybko zorientowała się, jaką moc posiadają te rzeczy. I potrafiła z niej skorzystać. Jak nikt inny. Anioły poczuły ulgę, ale już wkrótce pojawiło się zdziwienie i rozczarowanie. Wciąż były na ziemi. Nic się nie zmieniło. Ponieważ były dobre, nie miały serca odebrać dziewczynie tego, co jej ofiarowały a poza tym najzwyczajniej ją polubiły. Na szczęście, bo to pewnie uchroniło je przed pretensjami i rozgoryczeniem. (Choć myślę sobie, że mogły być po prostu szczęśliwe uszczęśliwiając Marlenę). Stworzyły sobie swoje własne niebo, karmiąc się jej życiem i swoją do siebie miłością. Może nawet myślały, że o to właśnie chodzi. I dobrze, bo w innym razie nie wydarzyłoby się wszystko to, co się wydarzyło. Marlena zwiedziła już niemal wszystkie najpiękniejsze zakątki ziemi. Nigdy nie poznała głodu i rozpaczy a co najważniejsze nie zmieniła się. Nadal była taka, jak była. Wciąż jednak czuła, że rzeczy i zdarzenia wypadają z jej życia na drugą stronę przez dziurę, którą miała w sercu. Kiedyś półanioły łapały to, co najważniejsze i zapychały dziurę, jak pakułami, tym, co zdołały pozbierać. Ale udawało się to tylko na chwilę, więc w końcu dały za wygraną. I bywały takie noce, kiedy nic nie mogło złagodzić bólu, którym bolało ją to miejsce, którego nie miała. Właśnie dlatego bolało. I dlatego następnego dnia zrywała się wczesnym rankiem z łóżka, żegnała się, pakowała rzeczy i szła dalej. Kiedyś, po takiej nocy, ból zawiódł ją do miejsca, od którego wszystko się zaczęło. Marlena zamieszkała w domu kobiety, która opłakiwała niedawną śmierć ukochanego męża. Łzy pojawiały się u niej nieoczekiwanie: na wspomnienie melodii, której słuchali razem, na widok kwiatów, których zapach tak lubił. Płakała, kiedy mówiła o nim i kiedy o nim milczała. Marlena nigdy jeszcze nie zetknęła się tak blisko z taką miłością. Na jakiś czas nawet dziura w jej sercu zapełniła się nią. Ale nie trwało to zbyt długo. Po kilku tygodniach znów poczuła ból nie do zniesienia, który kazał jej iść i rankiem, jak zwykle była gotowa do drogi. Zostawiła kobiecie, u której mieszkała, list na pożegnanie i płaszcz, który chronił przed deszczem łez i piorunami rozpaczy. Kobieta ze wzruszeniem otuliła się żółtą magią zapomnienia i spokoju. Patrzyła z daleka na pamiątki, strzępy wspomnień przemykały obok, jakby nie należały do niej. Nie czuła żalu. Poczuła jednak pustkę, jaka nie doskwierała jej nawet w chwilach największej rozpaczy. Zanim więc to bezczucie rozlało się piekącym kwasem po jej sercu, zdjęła płaszcz i złożyła go starannie. A łzy: niestaranne, ale ożywcze, natychmiast umyły jej oczy. I wtedy pierwszy półanioł odleciał do nieba.

W domu kobiety, która kochała męża, który zmarł, na samym szczycie pawlacza, w pudełku pachnącym lawendą i wspomnieniem Marleny, leży żółty płaszcz, który chroni przed deszczem łez i piorunami rozpaczy.
Nie troszcząc się o jedzenie, nie obawiając się trudów wędrówki Marlena odwiedzała kolejne miejsca na ziemi. Te najpiękniejsze już zobaczyła. Teraz więc mogła zobaczyć naprawdę więcej. W pewnym miasteczku, któremu zabrakło odrobiny, by należało do tych najpiękniejszych, dziewczyna i dwa niewidoczne półanioły zamieszkały na jakiś czas. Z okna domu, położonego nad brzegiem szepczącej rzeki, razem obserwowały chłopca, który każdego ranka witał się z wodą i ze słońcem. Jego silne ręce popychały koła wózka, na którym siedział. Coranny rytuał ośmielił Marlenę i wkrótce zaczęła towarzyszyć chłopcu w powitaniu dnia. Zaprzyjaźnili się rozmawiając o świecie, o rzece i wędrówce. O marzeniach. Ale i w tym miejscu, (któremu zabrakło odrobiny, by należało do tych najpiękniejszych), Marlena nie pozostała długo. Znów noc i ból kazały jej ruszyć w drogę. Nad brzegiem rzeki zostawiła parę butów dla chłopca, który z pewnością pojawi się w tym miejscu. Pojawił się i zobaczył buty, które prowadziły do najpiękniejszych miejsc na ziemi. Zawędrował od razu do jednego z nich, ale nie było obok niego nikogo, komu mógłby powiedzieć, jak jest tu pięknie – nikt z bliskich nie mógł go dogonić. Wrócił więc do domu. Wypolerował buty lśniącą pastą i włożył je do pudełka. I wtedy drugi półanioł odleciał do nieba.
W domu chłopca, który nie chodził, na samym dnie szafy, w pudełku pachnącym pastą i wspomnieniem Marleny, leży para butów, które prowadzą do najpiękniejszych miejsc na ziemi.

Wzruszona łzami rozstań, zmęczona trudem wędrówki Marlena zastukała do drzwi, za którymi usłyszała śmiech i gwar. Zaproszona, usiadła w jasnej kuchni. Zbliżała się pora kolacji. Z gorącego pieca właśnie wyciągnięto pachnący chleb i cała rodzina przygotowywała posiłek. Ktoś siekał drobno zioła, ktoś inny kroił soczyste pomidory, parujące ziemniaki zostały polane sosem a zimna maślanka układała się w białe wąsy nad górną wargą. Posiłek był skromny, ale szeroki stół pomieścił tego wieczoru każdą opowieść, która przysiadała zewsząd na czas wspólnej wieczerzy. Marlena nigdy jeszcze nie jadła tak smacznie. Tak było codziennie i wkrótce sama włączyła się w przygotowania, poznając smaki i zapachy, jakich dotąd nie znała. Kiedy obudziła się tej nocy, znała już wszystkie tajniki kuchni i przyjemność siedzenia przy stole. Ale musiała iść dalej. Przed wyjściem, w zamian za gościnę, powiesiła na kuchennym wieszaku torbę, która zawsze wypełniona była jadłem. Gospodyni wzięła płótno materiału w szorstkie ręce i zajrzała do środka. Już nikt nie musiałby przygotowywać posiłków . Każdy o dowolnej porze zanurzyłby tylko dłoń po dary. „Może nigdy nie przyjdzie taka czarna godzina, w której torba będzie potrzebna”- pomyślała złożywszy płótno w kostkę. I wtedy trzeci półanioł odleciał do nieba.
Pod stertą ściereczek, w kredensie domu, w którym przygotowywano wspólne posiłki, leży pachnąca krochmalem i wspomnieniem Marleny płócienna torba zawsze wypełniona jadłem.

Marlena stanęła na początku drogi. W unoszącej się porannej mgle dostrzegła sylwetkę. Po raz pierwszy ktoś podążał w tym samym kierunku, co ona. Mężczyzna szedł wolno, tak by mogła się zbliżyć. I potem już poszli razem w miejsce, które sami sobie wybrali. Wieczorem zjedli wspólną kolację a potem płakali ze szczęścia. Zaczekali, aż dziura w sercu Marleny zagoi się i dopiero potem wyruszyli dalej.

Z INNEJ BAJKI



                                Z INNEJ BAJKI
                Taka oto historia. Inaczej, niż zwykle zapisana...

                               I PO CO...
              
A ona:
Kiedy czeka z obiadem
I odgrzewa roladę
to się piątek zamienia w sobotę.
W piecu wygasł jej ogień
Północ zbiera się w drogę
Drugie pół przysiadło pod płotem.

A on:
Buty wkłada ukradkiem
i wymyka się z Tadkiem
do tawerny za trzecim zakrętem
gdzie się Marta przy barze
mu pochyla w nadmiarze
dolewając do wódki zachętę

I po co im ta miłość?
Po kostki:
żeby topić w niej smutki
I łowić jak płotki
radostki
I po co im ta miłość?
po pas
żeby w wodę się rzucić
ale jeszcze zawrócić na czas
I po co im ta miłość?
Po uszy
żeby słono się opić
a potem na sznurze się suszyć.

A Ona:
Sztywną pościel wygładzi
rozkosz schowa w szufladzie
pod ręczniki zziębnięte z krochmalu
mogła jednak iść z Zenkiem
gdy ją prosił o rękę
i namiętnie całował na balu

A On:
Gdy już wróci wymięty
wtedy pójdzie mu w pięty
zimny rosół co patrzy z wyrzutem
Stanie w progu sypialni
włosy dłonią przygarnie
i zawróci powłócząc półbutem

I po co im ta miłość?
Po kostki:
żeby topić w niej smutki
I łowić jak płotki
radostki
I po co im ta miłość?
po pas
żeby w wodę się rzucić
ale jeszcze zawrócić na czas
I po co im ta miłość?
Po uszy
żeby słono się opić a potem na sznurze się suszyć.

A Oni
rankiem zęby umyją
słowa zwiążą pod szyją
przywitają się kawy bełkotem
A o tamtą roladę
(co już nie jest obiadem)
w marynarza zagra pies z kotem
                       

niedziela, 12 czerwca 2016

KLUCZ



                                

               DOM Z MOJEJ BAJKI


           Tę opowieść najnormalniej w świecie: lubię. Towarzyszy mi od wielu już lat i zawsze pozostawia nadzieję. Dużą porcję nadziei. Są takie bajki, które piszemy dla siebie samych:

      
  Gdzieś daleko, za siedmioma górami, za siedmioma lasami, w zaciszu słonecznych łąk, między skałami porośniętymi mchem, leżała sobie urokliwa wioska. Nazywano ją Wioską Domów, bo jej mieszkańcy wierzyli, iż każdy stojący w niej dom ma duszę i serce.
I była to najprawdziwsza prawda. Domy kochały swoich mieszkańców i otaczały ich opieką. Na południowym krańcu wioski stał jeden, jedyny opuszczony dom. Wiele lat temu, rodzina mieszkająca w nim musiała z żalem, na zawsze opuścić te przyjazne strony i ciepłe mury swego domostwa.
Od tego czasu dom stał opuszczony i niezamieszkały.
Był smutny, bo znów chciał kochać, chciał grzać się w cieple kominka, asystować przy porodach, brzmieć echem rozmów. Zazdrośnie zaglądał w okna innych domów by choć trochę żyć życiem innych, ale to było zbyt mało. Wielu ludzi przechodziło obok niego, zatrzymywali się, podziwiali jego architekturę, smak projektanta. Wzdychali i odchodzili, nie zostawiając mu cienia nadziei. W końcu pomyślał, że pewnie ma jakiś widoczny brak, że jest zbyt mało nowoczesny, że nie jest wygodny, że robi złe wrażenie, a może stoi w złej okolicy. Tak bardzo cierpiał...
Och, gdyby znał myśli przechodzących obok osób, jego los potoczyłby się zupełnie inaczej. A myśleli oni sobie: „jaki piękny dom, ile w nim doświadczenia, ile tajemnic, jakiż on wykwintny i pełen smaku. To nie dla nas taki wspaniały dom. Nie zechciałby przyjąć takiej zwykłej rodziny”.
Wielokrotnie obok domu przechodził młody ornitolog Wiktor. Wiktor kochał ptaki, swoją narzeczoną Joannę i dom na południowym krańcu wioski. Obserwował budynek jak niezwykły okaz ptaka, tak, by go nie spłoszyć. Znał jego obyczaje, jego historię, ale mówił sobie często, że ten dom on sam może tylko obserwować, bo tak naprawdę dom ten jest jak ptak, który zerwawszy się do lotu szybuje w chmurach – nieosiągalny i daleki. „Zbyt wytworny to dla mnie „ptak”” – myślał Wiktor, przechodząc obok. „Zbyt niezależny i śmiały ten młodzieniec” -   myślał dom patrząc z tęsknotą na miłośnika ptaków.
Ale pewnej wiosny odmienił się samotny los domu. Między dwoma solidnymi kominami, para niezwykle rzadkich ptaków – Ptaków Powrotu – rozpoczęła budowę gniazda.
W końcu, w gotowym gnieździe samica wysiedziała jaja
i dach zadźwięczał krzykiem małych ptasich gardeł,
które oznajmiły światu, że już są. Dom grzał i chronił to gniazdo jak skarb największy. Nareszcie nie czuł się już taki samotny. „Kiedy umrę, Ptak Powrotów zostawi swe pióro na zgliszczach” mówił do siebie i czuł, że mógłby dać komuś jeszcze wiele szczęścia.
Tymczasem ślady Ptaka Powrotów zaprowadziły Wiktora pod ukochany budynek. „O losie, dlaczego kpisz sobie ze mnie. Obiecałem sobie kiedyś, że zamieszkam w miejscu, w którym ten ptak zbuduje gniazdo a tymczasem z pewnością nie stać mnie nawet na klamkę tych zamkniętych dla mnie drzwi”.
Opowiedział o wszystkim Joannie i pokazał jej dom i gniazdo. „Jest zbyt piękna dla mnie” pomyślał dom, gdy ją zobaczył.
„Jest tak niezwykły, że warto o niego walczyć” pomyślała Joanna, gdy ujrzała dom.
I obmyśliła plan. Odtąd Wiktor opisywał obyczaje Ptaka Powrotów. Wiele pism drukowało jego obserwacje
a Towarzystwa Ornitologiczne słały złote monety
na dalsze badania. Odłożyli narzeczeni sporą kwotę na dom, który miał stać się ich domem i obserwatorium. I poszedł Wiktor do notariusza, by spisać umowę. Położył sakwę
z monetami na biurku i zapytał, czy to wystarczy. „Nie wiem, ile kosztuje ten dom” odpowiedział prawnik. „Wiele lat temu przyszedł do mnie jego właściciel. Człowiek zacny i prawy. Ze łzami w oczach zostawił mi kopertę i prosił, by dać ją temu, kto będzie chciał w domu zamieszkać. Spełnię dziś obietnicę, dam Ci tę kopertę. Sam nie wiem, co ona zawiera”.
Wiktor drżąc otworzył kopertę. Był w niej krótki list. Jedno zdanie wykaligrafowane starannie.
„Czytaj proszę” – ponaglił prawnik.
I Wiktor przeczytał: „DOBRZE, ŻE JESTEŚ. KLUCZ POD WYCIERACZKĄ”.



poniedziałek, 6 czerwca 2016

JAN MIĘDZY KROPLAMI DESZCZU





    Ostatnio sporo moknę. Wciąż zapominam parasola i deszcz pada zewsząd i nie wiem już, czy to on pada, czy to mój własny deszcz, który chroni mnie, by nie zapadać się od środka. Tak, jak to przydarzyło się Janowi


                               Jan Między Kroplami Deszczu


Był sobie kraj, w którym często padał deszcz. I żył sobie w tym kraju Jan Między Kroplami Deszczu. Nazywano go tak, bowiem nigdy nie mókł. Nawet w największą ulewę. Ale nie zawsze tak było.
Kiedy bowiem Jan był jeszcze Jankiem, jako dziecko wątłe, wrażliwe i chorowite, często przychodził do domu przemoczony i nieszczęśliwy. Wpadał w najgłębsze kałuże i wchodził pod największe gradowe chmury, co było wystarczającym powodem drwin i kpin ze strony jego rówieśników. W Janku wzbierała nienawiść: do deszczu i do kolegów.
I z tej nienawiści, pewnego dnia zrodził się w chłopcu pomysł na to, by nigdy już nie zmoknąć i nigdy już nie być obiektem żartów. Znalazł w sobie sposób na to, by chodzić między kroplami deszczu. Zrazu bawił się tym, wkrótce jednak uczynił ze swej rzadkiej umiejętności sposób na życie. Nie tylko sam nie mókł, ale prawdziwym obrzydzeniem napawał go widok dzieciaków biegających w majowym deszczu, czy psów skulonych pod razami siekącej ulewy.
Janek urósł. Jan zbudował dom i ożenił się. Ponieważ nieustannie suszył wszystkich swoich bliskich, ( miał w domu cały arsenał ręczników i suszarek specjalnie dla nich), ich wizyty stawały się coraz rzadsze, aż w końcu przestali go w ogóle odwiedzać. Opuściła go także żona. Przyjaciele, jako dawnego znajomego oglądali go w telewizji, czytali
o nim w książkach i gazetach, bo Jan Między Kroplami Deszczu był obiektem nieustannych badań naukowych i dyskusji filozoficznych. Sam chętnie kreował swój wizerunek i swoje życiowe przekonania, dzięki którym osiągnął tak niezwykłą moc. Pokazywał się, dyskutował i nauczał. Kiedyś, niemal przypadkiem a nawet mimochodem, zauważył, że nikt już do niego nie przychodzi i, że opuściła go żona.
Pochylił się nad swoim losem i pomyślał, że nikt nie jest w stanie dorównać mu kroku w jego duchowym rozwoju. Ponieważ był to rzadki czas, kiedy w jego kraju nie padał deszcz, Jan, na ten okres postanowił wyruszyć w podróż, by odszukać duchowych mistrzów, którzy potwierdziliby jego wyjątkowość.
Celem jego podróży był wiekowy klasztor, którego mury od setek lat gościły najsławniejszych myślicieli, etyków i filozofów. Pragnął, by zaliczyli go do swego grona. Tym samym zapisałby się w dziejach świata na zawsze.
Wiele tygodni stał pod bramami, czekając na audiencję.
Miał okazję pokazać swój upór i władzę nad kroplami deszczu.
Wreszcie został nagrodzony: bramy klasztoru stanęły otworem i Jan doczekał się spotkania ze starym mnichem. Długo opowiadał o sobie i o swej wyjątkowości cierpliwemu starcowi. Po wielu godzinach i ten przemówił: „ kiedy byłem rośliną, wystawiałem płatki w stronę wiosennego deszczu i rosłem. Kiedy byłem dzieckiem, stawiałem pierwsze kroki w ciepłych kałużach czując ziemię. Kiedy byłem zakochany, całowałem krople gorącego deszczu na piersiach mojej ukochanej. Kiedy byłem drzewem, walczyłem z wiatrem i jesiennymi strugami. Czasem wygrywałem tę walkę z żywiołem. Czasem padałem pod razami dżdżu. Wtedy znów wyrastałem jako roślina i chłonąłem wiosenny deszcz....” Starzec odszedł. A Jan musiał wrócić do domu. Nikt nie zaprosił go dalej.
Wkrótce potem Jan Między Kroplami Deszczu zachorował.
I nikt nie wiedział, co jest przyczyną jego ciężkiej choroby. I nikt nie wiedział, jak go uleczyć.
Ktoś przypomniał sobie o wizycie Jana w klasztorze. Wezwano więc na pomoc starego mnicha. Zanim jednak wiadomość dotarła do klasztoru i zanim mnich przybył, Jan zmarł. Starzec nawet nie odpoczął po długiej podróży. Wszedł do domu Jana, pochylił się nad zmarłym a następnie
w milczeniu zapisał jedno zdanie na niewielkiej kartce: „Jan zapadał się od środka”.


środa, 1 czerwca 2016

PIEŚŃ BUKOWEGO KRÓLESTWA




                                NIEWYPOWIEDZIANE

            Kiedy były małe, mówiłam o nich: dziewczynki niewypowiedziane i stawałam, jak co dzień w dzień :) do walki z mutyzmem wybiórczym moich córek. Głównym narzędziem były bajki wymyślane do poduszki. Jedna z nich została zapisana. To była ta, od której świętowałyśmy nasze zwycięstwo.

Z okazji Dnia Dziecka, dla Was Dziewczynki Kiedyś Niewypowiedziane:)


                                  Pieśń bukowego królestwa

     Kiedy rodzi się dziecko, wraz z nim na świat przychodzi tajemnica. Niektóre tajemnice zaklęte są w paluszkach, inne przysiadają na plecach a jeszcze inne podskakują niecierpliwie na samym czubku głowy.
Tajemnice nie są ani dobre ani złe. Po prostu są. Przychodzą razem z dziećmi na świat. Tak, jak ta, której historię znam bardzo dobrze.
A swój początek ma ona w samym środku bukowego lasu. Nie bardzo dawno temu ale i nie wczoraj urodziła się tam dziewczynka. Nie, nie w lesie, gdzie maleństwo byłoby narażone na niebezpieczeństwo, ale w leśnym pałacu porośniętym zwinnym bluszczem i pachnącym zielonym mchem. Mieszkali tam król i królowa, którzy władali bukowiną i wszystkimi jej mieszkańcami. Narodziny księżniczki były dla wszystkich wielkim świętem. Trzy dni i trzy noce mieszkańcy lasu witali nowo narodzone dzieciątko, przynosząc do drewnianego pałacu dojrzałe owoce, pachnące naręcza polnych kwiatów i największe grzyby jakie tego roku darowała jesień. Dziewczynka rosła wśród przyjaznych zwierząt i kochających przyjaciół. Nic więcej i nikt więcej nie był jej do szczęścia potrzebny. Jakież więc było jej zdziwienie, kiedy pewnego dnia odkryła, że poza bukowym królestwem istnieją jeszcze inne miejsca. Mniej lub bardziej rozległe. Pełne nieznanych jej mieszkańców, zapachów i głosów. Zanim ktokolwiek jej o tym powiedział domyśliła się sama. Przyszła bowiem na świat z niezwykłym darem: słyszała mocniej i bardziej intensywnie niż inni. Potrafiła dotykać dźwięków i czuła jak dźwięki dotykają jej. Z roku na rok słyszała coraz więcej i z coraz dalsza. Głosy z zewnątrz wpadały do jej maleńkiego pokoju nieproszone. Budziły ją w środku nocy, zakłócały muzykę i ciszę, w której lubiła przebywać. Za tymi głosami przychodzili ludzie. I wszyscy chcieli ją poznać, porozmawiać z nią, dotknąć. Księżniczka czuła, że dźwięki i słowa, które przynosili ze sobą goście osaczały ją i uderzały głośnym ciężarem. Najgorsze było to, że wszystkie one mieszały się ze sobą i dziewczynka nie mogła już odróżnić, które z nich są dobre a które złe, które wrogie, a które przyjazne. Słyszała je wszystkie zbyt mocno. Pewnego dnia postanowiła więc, że schowa swój głos tak, żeby nie musiała odpowiadać na pytania, które tak bardzo ją bolały, których tak bardzo się bała. – „Jeśli nie będę odpowiadać na słowa innych, to w końcu dadzą mi spokój. Nie będę musiała opuszczać bukowego królestwa i zawsze będę bezpieczna” –pomyślała i zaraz potem bez chwili wahania położyła swój głos na dłoni. Przez chwilę mienił się wszystkimi kolorami tęczy a potem przeobraził się w pięknego ptaka, który patrzył królewnie prosto w oczy. Dziewczynka utuliła go delikatnie w dłoniach i włożyła do klatki stojącej na parapecie okna. Odtąd nikt więcej nie usłyszał jej dźwięcznego głosu. Rzeczywiście, tak, jak myślała, coraz mniej odwiedzających przychodziło do leśnego pałacu. Królewska para nieczęsto teraz podróżowała po królestwie wraz ze swoją córką. Dziewczynka stawała się coraz mniej widoczna. I ludzie, którzy chcieli z nią porozmawiać, jakby mniej istnieli, bo dziewczynka nie odpowiadała na ich obecność. A ona sama dobrze czuła się w swoim pokoju, wśród tych, którzy ją kochali. Na parapecie okna stała nadal klatka z wielobarwnym ptakiem. Królewna dbała o niego i karmiła schwytanymi słowami i dźwiękami. Zbierała je uważnie. Inaczej brzmiały te z daleka, od tych, które przysiadły na pałacowym dziedzińcu. Inaczej te z głębi mrocznego lasu, jeszcze inaczej te, które znalazła na słonecznej polanie pełnej trzmieli. Mijały lata. I wydawało się, że niewiele zmieniło się w życiu bukowego królestwa. A jednak… Pewnego dnia księżniczka, dzięki swojemu niezwykłemu darowi odkryła, że wokół, w świecie, który ją otaczał zaczyna brakować dźwięków, że jakaś zła Pustka karmi się nimi i bezprawnie odbiera je innym. Z dnia na dzień traciły moc słowa wypowiadane przez jej ukochanych rodziców a kolory ptasich śpiewów wyblakły i zszarzały. Pomiędzy wyrazami i zdaniami, dochodzącymi z dalekiego świata pojawiły się puste, nic nieznaczące głębokie dziury ciszy. Z dnia na dzień było coraz gorzej. I wtedy dostrzegła też, że tylko ona widzi i słyszy to wszystko. Wszyscy inni przechodzili nad tym zdarzeniem do porządku dziennego, bo po prostu nie mogli jeszcze braku dźwięków zauważyć. Była więc zdana na samą siebie! Choć na szczęście uzbrojona w miłość i siłę. I choć czuła strach, to wiedziała już, co może zrobić. Podeszła do ptaka zamkniętego w klatce od tylu już lat. Urósł tak bardzo, że ledwo mieścił się w swoim mieszkanku. – „Co się dzieje?” – zapytała dziewczynka ptaka - „Dźwięki i słowa potrzebują dotyku. Potrzebują siebie nawzajem. Karmią się swoją obecnością i pomagają innym istnieć” – odparł ptak, jakby czekając na tę rozmowę – „Jeśli trafiają na ciszę zaczynają słabnąć, z czasem odchodzą gdzieś daleko. Tak daleko, że nawet ty nie możesz ich usłyszeć”. Jak wiecie, królewna potrafiła podejmować szybkie decyzje. Otworzyła więc szeroko okno a potem drzwiczki klatki. Pogładziła ptaka po miękkich piórach. Wiedziała już, że przez ten czas nauczyła się oddzielać i rozróżniać słowa i dźwięki. A ptak i tak nie mieścił się już w klatce. Wiele miała do stracenia ale też wiele mogła zyskać. I właśnie wtedy ptak zaśpiewał a inne dźwięki odpowiedziały mu najpiękniejszą pieśnią jaką kiedykolwiek słyszało bukowe królestwo…