niedziela, 18 grudnia 2016

BAJKA O DWÓCH MŁYNARZACH


    Jest takie miejsce na mojej półce z książkami, w którym od zawsze stoi ta sama książka. Jak co roku zdmuchnęłam z niej kurz. To pomysł moich dzieci, żeby zawsze przed świętami sięgać do "Opowieści wigilijnej".

Każdy kiedyś, gdzieś poznał Ebenzera Scrooge'a...

 

                                     Bajka o dwóch młynarzach

Na południowych, zielonych nizinach oświetlonych słońcem i zraszanych ciepłym rzęsistym deszczem, sąsiadowały z sobą dwie wioski.
W każdej z nich mieszkał młynarz. Obaj znali swój fach i kochali pracę pachnącą sypką, białą mąką. Wokół ich domów rozpościerały się pola tak rozłożyste, że sąsiadowały ze sobą na granicy osad.
Młynarze sami siali ziarno, doglądali jego wzrostu, zbioru, wreszcie mielenia, a nawet wypieku chrupkiego, świeżego chleba. Byli bogaci i beztroscy.
Pewnego jednak dnia jeden z nich postanowił z młynarskiego zawodu i zamiłowania uczynić niezapomniane dzieło swego życia, które zapisałoby jego imię na zawsze w pamięci potomnych. Przez wiele lat zbierał najlepsze ziarno, które wydawało obfity plon i, z którego chleb smakował jak żaden inny.
Krzyżował te ziarna i stworzył zboże niepowtarzalne i dorodne.
Wreszcie stworzył smak chleba, za który ludzie oddawali
ostatnie swoje pieniądze. Zainwestował w te działania swój czas i majątek. Czas zabrał mu piękną dziewczynę, zaś majątek zwielokrotnił się niepomiernie. Zyskał sławę i dobre imię. I choć wydawało się, że może już odpocząć, okazało się, że jeszcze sporo wysiłku
musi włożyć w zabezpieczenie interesu.
Po jego chleb zjeżdżali ludzie z całego świata. Każdy choć raz w życiu chciał zakosztować smaku nieba na ziemi. Ludzie całymi pielgrzymkami zjeżdżali codziennie do wioski, by kupić choć kromkę chleba i dzielić się opowieściami o niej przez resztę życia. Pojawiali się także w młynarskich posiadłościach ci, którzy chcieli kupić niezwykłe ziarno, by uprawiać je w swoich krajach. Jednak młynarz nie chciał się na to zgodzić.
Włożył tyle wysiłku w uprawę, że miał prawo być jedyny na świecie. Zabezpieczył się więc umowami, klauzulami i paragrafami do umów, w których wyraźnie oznajmił, iż nikt, pod żadnym pozorem i pod groźbą ogromnych kar finansowych, nie może posiać jego ziarna.
I kiedy już wydawało się, że może odpocząć, okazało się, iż ptactwo z najdalszych zakątków świata zlatywało się, by wykraść człowiekowi smakowite ziarno, rodzące siłę w skrzydłach i dające tchnienie w ptasie trele. Młynarz zrobił wszystko, by odstraszyć podniebnych smakoszy jego ziarna. Ptaki odleciały. Wszystkie. Na zawsze. Wioska zamilkła.
Co jakiś czas młynarz przechadzał się po swoich polach
i z niekłamaną satysfakcją obserwował, jak pola sąsiada obrastają trawą, kwiatami, wreszcie drzewami. Osiągnął swój cel: już nikt nie był tak wszechmocny jak on.
Jakież było więc jego zdumienie, gdy pewnego dnia dowiedział się, że dwóch jest największych ludzi sukcesu na świecie: on sam i młynarz z ościennej wioski.
Postanowił więc odwiedzić jak najszybciej konkurenta i poznać miarę jego sukcesu.
Ten, kiedy dowiedział się o odwiedzinach gościa, przyjął go z otwartymi ramionami i oprowadził po swej kwitnącej posiadłości.
Jego dom zachwycał wytwornością i gustem. Była to niewątpliwie zasługa dobrego smaku pięknej żony. Drzewa chłodziły cieniem, kwiaty upajały zapachem. Z gałęzi drzew dobiegał gościa dawno nie słyszany śpiew ptaków. Śpiew niezwykły, perlisty, dźwięczny, wyzwalający w wyobraźni obrazy najpiękniej muskające duszę.
„Jak osiągnąłeś to wszystko?” – zapytał młynarz młynarza.
„Stworzyłem pole biwakowe i apartamenty dla wszystkich tych, którzy zjeżdżają tu po Twój chleb. Nocują u mnie i nabierają sił na drogę powrotną do domu. Ponieważ Twój chleb jest bardzo drogi, pieczołowicie chronią go, by wystarczył dla wszystkich krewnych i przyjaciół. Posilają się więc moimi wypiekami. Zostawiłem część pól uprawnych na te potrzeby. Co miesiąc kupuję od Twoich magazynierów Twe cudowne ziarno. Nie obawiaj się. Przestrzegam wszystkich paragrafów, które stworzyłeś. Żadne z ziaren nie spada na ziemię. W locie karmię nimi ptactwo, które wypędziłeś ze swoich pól. Wdzięczne ptaki zlatują tu z całego świata a za nimi zjeżdżają ich miłośnicy, by podziwiać tę jedyną na świecie wielobarwną oazę dźwięków. Każdego dnia wszyscy moi goście siadają wspólnie na rozłożystych łąkach, by słuchać koncertu najwspanialszych ptasich śpiewaków.
Jestem doprawdy szczęśliwy” – dodał gospodarz.
Gość spojrzał przed siebie i wrócił do domu.



                 

sobota, 3 grudnia 2016

KRÓL CIENIA




          Mam wrażenie, że długo szukałam miejsca na zasadzenie ziarna. A właściwie: bardziej czasu nawet, niż miejsca. I wreszcie czas nadszedł, choć nie wiem, po czym go poznałam :). Moje drzewo zaczyna się rozrastać i mam nadzieję, że sama będę mogła schronić się w jego cieniu. Wpisuję od teraz w moje możliwości przekraczanie granic. Wszystko jest możliwe!
Dedykuję tę bajkę dziewczynom z roku, pomiędzy filozofią (panie profesorze, chylę czoła), a kolokwium z historii sztuki:)

                                    KRÓL CIENIA
    Czym jest ludzka mądrość? Czy wiąże się bardziej z tworzeniem, podążaniem za wizją, czy też z umiejętnością przewidywania powikłań, które pojawią się po drodze? Czy kładzie wszystko na jedną szalę, czy waży racje? Ten pęd do tworzenia dał przecież człowiekowi prawo do poddania sobie ziemi, ale, z drugiej strony hamulec rozsądku nie pozwolił  upokorzyć jej i zniszczyć .Która więc część ludzkiej natury jest ważniejsza?
    Takie pytania zadawał sobie od lat król Dwugrodu, który żył bardzo, bardzo dawno temu, za siedmioma lasami, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami. ..
Nie tylko jednak pytał. Sam stworzył na terenie swojego królestwa dwa grody, wyrosłe z dwóch jego myśli. W jednym z nich mieszkali Twórcy owładnięci pasją realizowania swych wizji. To oni zbudowali nowoczesny gród na jałowej dotąd ziemi. Strukturę grodu ułożyli w ład i szyk wspierający rozwój każdej kolejnej myśli i ułatwiający życie w każdej dziedzinie. Ich niepohamowana twórczość zrodziła miejsce, będące jednym z cudów ówczesnego świata. Nieuchronnym jednak było powstawanie odprysków zrealizowanych myśli, które porzucone, stanowiły zagrożenie i niszczyły miejsca, na które upadły. Dlatego zbudował Król sąsiedni gród. Zamieszkali w nim Alchemicy. Ich pragnieniem i powołaniem było przetwarzać. Zmieniali kierunek rozwoju dostarczonych im, niebezpiecznych odprysków i, niczym magowie, zamieniali niepotrzebne w inne. I choć gród Alchemików nie był tak okazały i spektakularny,  jak gród Twórców, to stanowił miejsce do życia bezpieczne i godne. A jednak, całymi latami chciał król połączyć te grody w jedno. Bezskutecznie. Jakby dwa bieguny ludzkiej mądrości wykluczały się wzajemnie. Umierał więc niespokojny o losy królestwa.
Jeszcze przed śmiercią wezwał do siebie synów, by przejęli dziedzictwo. Najstarszy i średni syn przyjechali z książęcych wojaży, by otrzymać klucze. Każdy do jednego grodu. Dla najmłodszego, który wspierał ojca przez lata i potem czuwał przy łożu chorego, miał dar niezwykły. Do dziś nie wiadomo, skąd taki pomysł pojawił się w sercu umierającego władcy... Uniósł on słabą dłoń, w której trzymał… ziarno. Ofiarował je młodemu księciu ze słowami: „wszystko, co znajdzie się w cieniu rośliny, która wyrośnie z tego ziarna, będzie twoje”.
I pożegnał się ze światem. Szydzili starsi bracia z najmłodszego.” I po cóż było ci to oddanie. Zobacz, co z tego masz: głupie ziarno. Król cienia!”. Nie stanowił on dla nich żadnego zagrożenia. Nie miał nic, tylko to ziarno, pamięć i łzy wylane na grobie ojca. To siebie nawzajem bali się starsi bracia. Każdy więc zabrał swój klucz i zamknął bramę grodu na trzy spusty. Opacznie jednak zrozumieli geniusz ojca, dziwiąc się, że król nie potrafił odpowiednio wykorzystać swojego dzieła. Dlatego najstarszy syn zażądał od mieszkańców każdej twórczej myśli na własność, (sprzedawał je potem za ogromną cenę), a średni rozkazał Alchemikom pracować nad uzyskaniem złota, które miało wzbogacić jego skarbiec. Miasta przestały się rozwijać. Odpryski, leżące już teraz wszędzie, stawały się coraz groźniejsze. Ludzie chorowali. Czasy mądrego króla były już tylko mglistym wspomnieniem, a nawet zaczęto wątpić w ich istnienie. Wtedy, najmłodszy brat, usłuchawszy swojego serca, wyjął zza pazuchy ziarno. Dotychczas szukał dla niego miejsca. Teraz już wiedział. Stanął na granicy, która rozdzielała dwa grody. Ułożył delikatnie ziarno w ziemi zroszonej deszczem. Odtąd pielęgnował je co dzień wspomnieniami ojcowskich wizji, które teraz sam przejął, a ziarno wystrzeliło w słońce niewiarygodnie prędko. Wkrótce przybrało kształt drzewa. Korzeniami zanurzyło się ono w tereny grodów po dwóch stronach granicy. Codziennie karmiło się mocą tych miejsc. Każda twórcza myśl, której nie zdążył jeszcze zrabować najstarszy syn, otwierała przed drzewem swe tajemnice. Wszystkie pomysły, które dotąd ukrywały się w grodzie średniego brata, wychodziły z bram i piwnic, chroniąc się w zielonej koronie liści. Wśród gęstych gałęzi ptaki zaczęły wić gniazda a po kilku tygodniach drzewo rozrosło się tak, że między grubymi konarami schodzący tu z grodów ludzie zaczęli budować domy. Myśli obu grodów przeplatały się nieustająco wzmacniane sokami krążącymi w drzewie.
    Wkrótce nadszedł czas plonów. Drzewo wydało całe sady owoców, które ludzie zbierali koszami. I wtedy słońce stanęło w zenicie a na ziemi położył się wielki cień ogarniając dwa sąsiadujące ze sobą grody…

poniedziałek, 31 października 2016

OPOWIEŚĆ O ŻYCIU


       W taki wieczór chce się pamiętać o życiu. Taka pamięć daje nadzieję.


                                Opowieść o życiu


    Są łąki zielone i radosne, które rodzą życie i pieśń. Na nich przysiadają barwne motyle, by pić to życie z polnych kwiatów. Z trawy dobiega wieczorne granie świerszczy, a o świcie źdźbła podnoszą się spod gorących ramion nocnych kochanków.
Pewnego dnia na łąkę upadło nasienie brzozy. Tuż obok żołędzia zostawionego w popłochu przez biegnącą wiewiórkę. Łąka zaopiekowała się pieszczotliwie tym początkiem nowego życia i po latach przyglądał się z czułością uczuciu, jaki zrodziło się między smukłą, zadumaną brzozą a rozłożystym dębem. Stali się schronieniem dla siebie i mieszkańców łąki. Splatając gałęzie poznawali swoje najskrytsze myśli, rozmawiali o ptakach wijących gniazda w liściach i nawzajem uczyli się życia. Podczas burz i zawiei dąb osłaniał swoją brzozę. Ona, w czasie zimy dawała mu wspomnienie słońca, którego ciepło zbierała w jasną korę pnia.
Pewnej, wyjątkowo mroźnej zimy srogi, północny wiatr siłował się z dębem o życie. I nie wystarczyło okruchów ciepła, by go ogrzać. Wiatr zwycięzca wyrwał drzewo, pozostawiając w ziemi czarną wyrwę wypełnioną pustką.
Tej wiosny brzoza nie chciała się obudzić. Samotne gałęzie drżały w powietrzu, a liście rozwinęły się tylko dlatego, że łąka poiła korzenie drzewa. Gdy brzoza patrzyła w miejsce, na którym jeszcze niedawno rósł dąb, widziała sczerniałą darń trawy na krańcach otchłani i taką samą pustkę czuła w sobie. Jak przepaść. Myślała o tym, że gdyby rzuciła kamień w tę przepaść, to nie usłyszałaby dźwięku z jej dna. Łąka cierpiała razem z nią i uczyła drzewo przetrwania. I wtedy przywędrował tam starzec. Szukając cienia na rozpalonej południowym słońcem łące, usiadł pod brzozą i oparłszy strudzoną głowę o pień, usłyszał jej płacz. I zrozumiał opowieść szemrzących liści. Kiedy odchodził, wyciągnął z podróżnej torby parę srebrnych bucików i zostawił je pod drzewem.
Tej nocy księżyc zatrzymał się nad łąką i jasnym promieniem dotknął brzozy. Poczuła, jak bije w niej serce, jak wiatr rozwiewa włosy łaskoczące delikatnie jasne policzki. Wśród nieruchomych korzeni znalazła stopy i ubrała srebrne buciki. Teraz mogła podejść do miejsca, w którym rósł kiedyś jej dąb. Szła wolno, obawiając się tego, co zobaczy. Wreszcie usiadła na krawędzi wyrwy i odważyła się spojrzeć w głąb. Zobaczyła. W grających kolorach uczuć i szeptów: wspomnienia, wspólne wieczory, zimy i lata. Życie.
Wstała o świcie, zasypała wyrwę i dłońmi delikatnie wyrównała ziemię. Życie łąki szybko rozgościło się w tym miejscu i zagadało brzęczeniem obudzonych trzmieli. Wszystko, co zobaczyła tam, w głębi, zabrała ze sobą. Zostawiła tylko srebrne buciki. Już nie będą jej potrzebne.


poniedziałek, 24 października 2016

O Jakubie, co poszedł szukać nieba



   Stuka mi wiatr do okna. Niepokoi, ale i woła, żeby wyruszyć, nie stać w miejscu. Może to sam Halny, bo taką oto historię przywiał:


        O Jakubie, co poszedł szukać nieba

         O Jakubie mówili, że był dobrym człowiekiem. I góralem był. To, wbrew pozorom, bardzo istotny szczegół jego życia. Bo, być może, gdyby urodził się w innym miejscu: na przykład nad dalekim płaskim morzem, albo w ukrytej dolinie, to jego los potoczyłby się zupełnie inaczej.
Przede wszystkim Bóg mógłby nie zauważyć Go w dzień narodzin. A zauważył przecież. No i ważne było to, że Jakub urodził się właśnie w tę jedyną, niezwykłą niedzielę. Choć wcześniej ludzie nie wiedzieli niczego o jej niezwykłości. (Dopiero wtedy, kiedy Jakub przyszedł na świat i od tej pory góralską wioskę częściej zaczęły nawiedzać Anioły, z którymi on gadać potrafił, wiele niedostępnych tajemnic wyszło na jaw). Nie, żeby były jakoś szczególnie strzeżone, albo, żeby Bóg nie chciał ich zdradzić. Nie: po prostu nikt wcześniej nie rozumiał anielskiej mowy i jeśli nawet ludzie widywali Niebieskie Duchy na wierchach, to tylko przyglądali się im w niemym, nie rozumiejącym zachwycie. Choć myślę sobie czasem, że Bóg nie zauważył po prostu, iż dotąd nie dał nikomu daru rozumienia swoich posłańców, (i stąd tak wiele nieporozumień zrodziło się między Ziemią a Niebem).
No, ale od narodzin Jakuba wiele się zmieniło. Trzeba by jednak zacząć od samiutkiego początku, który podział się o wiele wcześniej. Wtedy, gdy Bóg postanowił, że każdego roku, w drugą niedzielę szóstego miesiąca sam odwiedzi Ziemię i wykona zwykłe obowiązki niedzielnych Aniołów. Anioły naśmiewały się trochę z tego naiwnego boskiego fortelu, (który pewnie wynikał z niejakiego lenistwa Pana), bo obowiązki w dniu, który sam Bóg ustanowił dniem wolnym i świętym były żadne: grzesznicy odsypiali sobotę a ludzie wędrowali tłumnie do kaplic i kościołów, żeby śpiewać, modlić się i świętować Dzień Pański. Ale, że Bóg był Dobry i zazwyczaj Miłosierny, to Anioły spojrzały Nań z czułością i dały Bogu cieszyć się Stworzeniem. Bo Bóg tego potrzebował. Często nie zdążył nawet obejść całego świata, tylko siadał na górskich szczytach i śpiewał.
I ten dzień, to była właśnie niedziela boskich odwiedzin na ziemi. I tego dnia Marysia usłyszała pierwszy płacz swojego nowonarodzonego syna. Kwilenie dziecka witającego się ze światem, z życiem i swoim losem usłyszał sam Wszechmogący, który właśnie gasił ostatnie gwiazdy nad górami. Słyszał już wcześniej ludzkie głosy: młode, stare, barwne i małodźwięczne. Wszelakie. Ale nigdy jeszcze nie widział, jak wraz z pierwszym człowieczym płaczem rodzi się nadzieja, a kwiaty piją jego dźwięki dla swoich kolorów. I wzruszył się Bóg, bo był dobry, a Jego łza, niczym pocałunek naznaczyła białe czoło dziecka. Ludzie zobaczywszy ten znak na czole Jakuba, (bo tak go Marysia nazwała), wróżyli mu życie niezwykłe. Potem przychodzili do chaty, żeby dorastający chłopiec tłumaczył im mowę Aniołów, które częściej teraz schodziły do wioski.
I tylko Marysia wiedziała, że niełatwo będzie jej chłopcu: naznaczonemu boskim pocałunkiem. Ale chowała tę tajemnicę głęboko w swoim sercu. A Jakuba nosiło po górach. Kiedy wracał potargany, z przepaścią w oczach, opatrywała jego rany naznaczone srebrem i wyciągała z włosów anielskie pióra: za ten boski znak Jakub miał wielu wrogów tak wśród ludzi, jak i wśród Aniołów. I Zły chętnie wyciągał po niego rękę: zdobycie takiego człowieka stanowiło dla niego wielkie wyzwanie. A sam Jakub nie chciał być niczyj: ani boski, ani ludzki, ani Złego, tylko swój i wiatru świszczącego między świerkami.
Bóg, który szczególnie ukochał tego człowieka, narodzonego na Jego oczach, cierpiał, patrząc jaką krzywdę mu wyrządził. Bo nie może Wszechmogący bezkarnie swoją miłością wyróżnić człowieka nie narażając go na wieczną tułaczkę między niebem a ziemią. I zapłakał Bóg po raz drugi. A z tej łzy narodziła się Weronika.
Weronika nauczyła Jakuba tego, co dobre: drewnianej chaty z dachem, który trzeba łatać po zimie, owiec wypasanych latem na hali, dzieci idących z palmami przez łąki, ziemi pachnącej chlebem, gór rosnących do nieba, i jabłek pękatych latem.
I żył tak Jakub z Weroniką do późnej starości. A potem umarł. Nie czekał na przewodnika, tylko pozbierał się szybko i wyruszył szukać nieba. Doszedł do Bram Niebieskich w drugą niedzielę szóstego miesiąca. Wszedł, porozglądał się i wyszedł. Usiadł pod progiem zdziwiony. I wtedy z bramy wyszedł Bóg.
-„Dokąd idziesz Jakubie?” – zapytał zatroskany.
- „Do nieba” – odpowiedział Jakub, bo szedł tam przecież.
-„Jesteś w niebie”- odparł zdziwiony Bóg.
-„Szukałem w niebie tego, co dobre: drewnianej chaty z dachem, który trzeba łatać po zimie, owiec wypasanych latem na hali, dzieci idących z palmami przez łąki, ziemi pachnącej chlebem, gór rosnących do nieba, i jabłek pękatych latem. I nie znalazłem” – odparł Jakub – „Muszę więc iść dalej”.
I Bóg pochylił się nad człowiekiem. I pozwolił mu iść.
Bo był dobry.

sobota, 8 października 2016

ŁOWCA TALENTÓW


                  Pomiędzy początkiem tygodnia a jego końcem, przez wiele lat szukam swojego talentu. Miewam ulotne wrażenie, że schwyciłam go, że mam i... karmię się tą świadomością przez kilka chwil, by zacząć nowe poszukiwania. Czasem obawiam się, ze sprzedałam go za marne grosze, za złudne chwile spokoju. Im więcej zdobywam doświadczenia, tym częściej rozpoznaję tę ułudę i znów wyruszam na poszukiwania. Zapamiętaj: każdy, nawet najmniejszy ruch w swoją stronę przepędzi Łowcę Talentów.


Czy myślałeś kiedyś o fenomenie talentów, jakie nosimy w sobie? Skąd się biorą, kto je przydziela, kto zabiera... W którym miejscu ciała rodzą się najpierw... Czy mają jakiś zapach…Może smakują czymś charakterystycznym… Po czym je rozpoznać… A może mówią nam o sobie, że już są, jak pejzaż ze słońcem, które wschodzi.
Wielu otrzymało talenty, wielu je odkryło, wielu zmarnowało, ale są i tacy, którzy, jakby zapomniani przez Boga, nigdy nie otrzymali ich wprost. Dlatego zajęli się profesją dość nikczemną, aczkolwiek przynoszącą zyski: handlem talentów. "Wyyyymienię!!! Zaaaamienię!!! Taaaanio sprzedam!" Są mistrzami w wyszukiwaniu tych, którzy za długi, z miłości, z nienawiści, ubóstwa, czy pożądania, oddają talenty, zdolności, możliwości. W zamian za gotówkę, spełnienie zachcianki, czy zaspokojenie żądzy.
Łowcy Talentów znają wiele skrywanych tajemnic, ale są dyskretni. Możesz im zaufać...
Myślę, że spotkałam kiedyś jednego z nich, choć ślady pozostawił nikłe i być może tylko mi się zdaje, że wiele lat temu przejeżdżał przez Florencję i dwukrotnie spędził tam, przy Via Chiara, kilka chwil na rozmowie z Giuseppe, a potem zmieniło się życie tego młodego malarza...
Giuseppe znałam od dawna. Jego rodzina zamieszkiwała dom przy Via Chiara. Ulica ta, tak, jak i jej serdeczni, hałaśliwi mieszkańcy, każdego lata chętnie gościła bladych turystów z północy. Pani Gentilleschi na początku lipca witała nas serdecznie. Przywykliśmy do jej wylewności i głośnego rytuału powitania wakacji we Florencji. Nasz pokój pachniał świeżo umytą podłogą i bielą wykrochmalonej pościeli. Po sutej kolacji zapadałam się w miękkim łóżku i spałam po prostu: nie śniąc nawet, bo sen rozpoczynał się następnego ranka i trwał do końca lata. A dzień rozpoczynał się dźwiękami, z których wyławiałam zawsze ten ulubiony: to śpiewał Giuseppe, najmłodszy syn Gentilleschich. Biegłam za dźwiękiem jego głosu i znajdowałam chłopca pochylonego nad sztalugami. Giuseppe, zgodnie z tradycją i oczekiwaniami rodziny, miał zostać malarzem. Był pracowity, piękny i wrażliwy.
Kolejne lipce zmieniały jego sylwetkę, na twarzy pojawił się siny cień zarostu i tylko jedno trwało niezmiennie: nasza przyjaźń i ludzie schodzący się z Via Taddea, Via Panicale, a nawet Ci, z oddalonej Via Rosina, kiedy malował. Bo kiedy pędzel, odurzony zapachem terpentyny, wędrował po mapie płótna, Giuseppe zaczynał śpiewać. Jego głos zwabiał stałych i nowych słuchaczy, którzy towarzyszyli malarzowi aż do skończenia obrazu. Bo kiedy kończył obraz, przestawał śpiewać.
Mijały lipce. Któregoś gorącego lata bawiłam się na weselu mojego włoskiego przyjaciela i jego pięknej wybranki. Jedno tylko zakłócało sielankowy pejzaż: prace Gentilleschiego nie sprzedawały się poza Florencją i było trudno utrzymać rodzinę na poziomie do jakiego przywykł. Mieszkańcy miasta, mając już w swych domach obrazy rozśpiewanego malarza, wspierali go datkami, przystając, by posłuchać ulubionych pieśni, które coraz smutniejsze, unosiły się nad sztalugami. Sami odnajdywali się w ich tkliwości. Byli więc hojni. Nie o taki jednak rodzaj zarobku chodziło modemu mężczyźnie. Czuł się więc coraz bardziej sfrustrowany, aż kiedyś zapłakał po raz pierwszy. Giuseppe nie zauważył, że ja, ukryta za skrzyżowaniem Via Chiara i Panicale, byłam świadkiem tej słabości. I jeszcze ktoś. Do mojego przyjaciela podszedł mężczyzna: schludnie ubrany karzeł i widocznie zaproponował mu coś obiecującego, bo malarz ożywił się. Podali sobie ręce, jak po ubiciu dobrego targu. Karzeł odszedł prężnym krokiem. Wskoczył na kozła wyładowanego wozu i odjechał. Giuseppe nie spojrzał już na niego, zwinął sztalugi i odszedł. Po południu wszędzie było go pełno: hałasował, bawił się z dziećmi, przygotowywał późną kolację, grając garnkami menuety. Czekałam na rozmowę, chcąc dowiedzieć się kim był mężczyzna, którego widziałam w południe, ale Giuseppe milczał o tym. Milczał podwójnie: we wszystkich dźwiękach, które tak hałaśliwie pojawiły się tego wieczoru wokół niego, zabrakło po raz pierwszy pieśni. Ale tego lata zmieniło się życie młodych Gentilleschich: w domu niczego nie brakowało, noce zapełniły się winem i przyjacielskimi biesiadami. Marija kwitła, dzieci uśmiechały się często. Gwar, radość i zabawa mówiły o obfitości i zagłuszały coś, czego nikt poza mną zdawał się nie zauważać: Giuseppe nie śpiewał. Nie śpiewał także podczas malarskich sesji. Przechodnie zatrzymywali się na krótkie pozdrowienie i szli dalej. Czasem jakiś turysta kupił obraz. Coraz częściej mój przyjaciel, którego kochałam jak brata, patrzył tęsknie w stronę, w którą odjechał wóz Karła. O nic nie pytałam a wszystkiego domyśliłam się dopiero po powrocie do kraju.
Gazety rozpisywały się o niezwykłym, odkrytym talencie człowieka, który pojawił się znikąd i zachwycił sceny operowe Europy. Koncert w Warszawie był niezwykłym wydarzeniem i poruszyłam niebo i ziemię, by zdobyć bilet na występ Tenora. Kiedy zaczął śpiewać, zamknęłam oczy pełne łez: znałam ten głos pełen słońca, przynoszący wspomnienie białych domów przy Via Chiara we Florencji... Byłam tak zrozpaczona tym odkryciem, że przez wiele lat nie zdobyłam się na wyjazd do Włoch. Przesyłałam kartki i listy z wątpliwymi tłumaczeniami mojej nieobecności. Nie mogłam tam pojechać. Nie wiedziałam jak mogłabym zachować się znając prawdę. Ten głos, codzienny śpiew... to dzięki niemu mój przyjaciel był rozpoznawalny. Wielu było takich malarzy, jak on, ale niewielu otrzymało dar tak niezwykle elektryzującego, charyzmatycznego głosu.
Kiedy po latach udało mi się uśpić ból, przywitałam lipiec we Florencji. Mój stary pokój nadal pachniał świeżą pościelą i słońcem. Na progu Marija przywitała mnie z taką samą serdecznością, jak niegdyś pani Gentilleschi. Dom moich przyjaciół był nadal bogaty, a ich życie dostatnie. Jednak w oczach Marii zauważyłam smutek i troskę. Nie pytałam o nic. Zostawiłam walizkę i ruszyłam w dół Via Chiara. Na skrzyżowaniu zauważyłam malującego Giuseppe. Przez chwilę wydawało mi się, że czas stanął w miejscu: wokół malarza gromadził się, tak, jak niegdyś, tłum gapiów, śmiejący się do rozpuku za każdym pociągnięciem kreski. Podeszłam bliżej. Giuseppe zamienił sztalugi na kartki i ołówek, a pejzaże na karykatury przechodniów. Były doskonałe: dowcipne i lekkie, zaglądały swoim modelom prosto w serca. Wtedy mnie zauważył. Nie chciał słuchać zapewnień o swoim rysowniczym kunszcie. Karykatury zaczął malować z bólu i rozpaczy: tak teraz widział świat. Nie potrafił już śpiewać, a jego malarstwo nie było wystarczająco dobre, by mógł zdobyć sławę, albo przynajmniej uznanie. Czuł pustkę i żal do siebie. Wtedy zapłakał po raz drugi. I jakby na zawołanie, na skrzyżowaniu ulic pojawił się skrzypiący wóz. Karzeł zszedł z kozła. Zmienił się: postarzał i przygarbił. Giuseppe podbiegł do niego i nie zważając na moją obecność zaczął prosić go, by ten przywrócił mu utracone życie.
-"Dobiliśmy uczciwego targu" - mówił Karzeł - "Moja praca polega na znajdowaniu talentów, sprzedawaniu ich i wymienianiu. Otrzymałeś przecież zapłatę, która wystarczyła tobie i twojej rodzinie na dostatnie życie. Tylko raz mogę dokonać zamiany. Jest ona nieodwracalna."
Wtedy Giusseppe zapłakał po raz trzeci.
-"Ale jestem tu z konkretnego powodu" - dodał przybysz - " Starzeję się i trudno jest mi podróżować po świecie. Wracam więc w swoje rodzinne strony, ale na koniec życia sam mogę skorzystać z wybranego talentu. Za twoją zgodą dokonam tu jeszcze jednej transakcji. Oddam ci twój niezwykły głos w zamian za twoją zdolność rysowania karykatur" - Spojrzał oczekująco na malarza.
Ten zaś nie zastanawiał się w ogóle i choć dziwiło go, że Karzeł na własne życzenie chce ponieść ewidentną stratę, natychmiast dobił targu.
Pożegnali się obaj. Zadowoleni, snuli już plany, patrzyli w przyszłość: każdy z nich w swoją stronę.
Tej nocy Florencja zasnęła dopiero o świcie. Przez wiele godzin słuchała odzyskanego głosu, mając poczucie, jakby wszystko wróciło do porządku sprzed lat. Z radością patrzyłam na powracającą radość do domu moich przyjaciół, ale opuszczałam ich z niepokojem. Pamiętałam bowiem, jak przed laty spotkałam głos Giuseppe w Warszawie. I ostatnia zamiana, choć uczciwa, nie była z pewnością bezinteresowna.
Od tego czasu śledziłam rozwój kariery Karła: mistrza kreski i znawcy ludzkich serc. W dobrym tonie było być narysowanym przez tego karykaturzystę. Wystawy, wywiady, reportaże, miejsce w albumach i encyklopediach sztuki. Niezwykła sława, niezwykłego talentu, który objawił się pod koniec życia.
Jestem już zbyt stara, by znosić gorące słońce Florencji. Jestem już wystarczająco stara, by zająć się swoim życiem. Jeśli odwiedzisz kiedyś Via Chiara powiedz mi, czy spotkałeś tam śpiewającego malarza. Mam nadzieję, że nie, bo jeśli tam został znaczyłoby to, że nic nie zmieniło się w życiu mojego przyjaciela.
Kiedyś odwiedziłam chłodną Północ: na małym szwedzkim cmentarzu odnalazłam grób Karła, (pochowanego tam zgodnie z ostatnią wolą artysty). Nawet w obliczu śmierci nie zdradził nikomu swego prawdziwego imienia i nazwiska: na nagrobku kazał napisać : Gentilleschi. Do dziś badacze i krytycy nie odkryli jego tajemnicy. Ja milczałam, bo któż uwierzyłby w taką historię?...

niedziela, 18 września 2016

PIEŚŃ DLA ALEKSANDRY



        Olu, jesteś tak daleko i nie widziałam Cię tyle lat. Ale wciąż jesteś mi bliska. Jakbyśmy siedziały w jednej skrzyni :) Spotkałam dziś Kobietę o Błękitnych Oczach. Prosiła, żeby przekazać Ci urodzinowy prezent.



              Znam Ją od dawna. Choć czas zamienia się z wolna w doświadczenie, Ona wciąż ma serce i uśmiech młodej dziewczyny. Może dlatego, że dusza, którą otrzymała w darze, oddała sercu przestrzeń i oddech, by nigdy się nie starzało. Owa dusza zaś, od zawsze wypełniona była mądrością i doświadczeniem. Jakby już kiedyś do kogoś należala.
Kiedy Dziewczyna przyszła na świat, Los postawił ją na rozstaju dróg i popchnął na Ścieżkę Rozstań.
-To niesprawiedliwe! – zawołała Dziewczyna – nie dałeś mi możliwości wyboru!(Wierzcie mi, nie każdy ma odwagę kłócić się się z Losem).
- Moje decyzje nie są naznaczone wymiarem ludzkiej sprawiedliwości – odparł Los
(Wierzcie mi, nie każdemu Los daje odpowiedź).
Na samym początku wyznaczonej drogi, stanęły przed Dziewczyną dwie postaci a każda z nich miała przy sobie skrzynię. W skrzyni Mężnego Żołnierza, błysnęło imię: Aleksander, co znaczy – Obrońca Ludzi. Kufer, który należał do Kobiety o Błękitnych Oczach wypełniony był szeptami magii i pierwotnych sił natury.
- Wybierz – powiedział Los – może nie jestem sprawiedliwy, ale zawsze daję możliwość wyboru.
Dziewczyna zezłościła się jeszcze bardziej – potrzebowała darów obu skrzyń. Ale, jako, że zmuszona była wybrać, z żalem odsunęła od siebie kufer kobiety.
- Potrzebuję siły i odwagi, żeby Los, który już wyznaczył moją drogę nie skrzywdził mnie, ani moich bliskich - powiedziała wybierając sobie imię.
Aleksandra rzadko oglądała się za siebie. Im więcej traciła, tym stawała się silniejsza. Zawsze, w imieniu innych stawała do walki z Losem. Wszak znała go od dawna i wiedziała więcej niż inni. Lubiła ludzi i chętnie im pomagała. Ta świadomość i jej pomagała przetrwać na Ścieżce Rozstań. Mogła nie myśleć o bólu i delikatności, którą nosiła na samym dnie serca. Nocami przypominała sobie szepty i strzępy usłyszanych przed laty zaklęć. Ta strata nie dawała jej spokojnie zasnąć.
Nie wiedziała, że tam , na samym początku jej ścieżki, Kobieta wciąż woła.
Bowiem, kiedy choć raz usłyszysz głos swojej duszy, szept pierwotnych sil natury, który możesz nazwać intuicją, Kobieta o Błękitnych Oczach nigdy i nie przestanie Cię wołać, nie zapomni o Tobie i będzie pamiętać Twoje imię.
Pewnego Aleksandra usłyszała wibrację dzwonków i pieśni głośniejszą niż zwykle. Zostawiła więc wszystko, co miała i wyruszyła na rozstaje dróg, tam, skąd rozpoczęła swoją wędrówkę. Zobaczyła porzuconą skrzynię. Nie było tam Kobiety o Błękitnych Oczach. Wieko skrzyni było otwarte a w szepty wsłuchiwał się stojący nieopodal mężczyzna.
- Starczy ich dla nas obojga - powiedział patrząc na Aleksandrę.
Zaczerpnęli ze skrzyni tyle, ile potrzebowali. I wybrali nową drogę. Los właściwie nie sprzeciwiał się, bo wiedział już, że pod sercem Aleksandry rośnie nowe życie – dar od mężczyzny, który był inny niż wszyscy. Pod sercem Aleksandry urosła Julia, co znaczy: róża, piękny kwiat.
Wciąż kochacie ją Olu, jak najpiękniejszy kwiat na ziemi. I droga Jej biegnie równolegle do Twojej drogi. Możesz Ją strzec. Wiesz jednak, ze Los każdemu wyznacza własną ścieżkę i daje możliwości wyboru a każdy musi dokonywać tego wyboru sam. Wiesz, spotkałam niedawno Kobietę o Błękitnych Oczach. Prosiła, żebym zajrzała do Skrzyni. Została tam, na samym dnie jeszcze jedna pieśń. Pamiętaj, żeby po nią wrócić. To Twoja pieśń. Urodzinowy prezent.


piątek, 16 września 2016

KSIĘŻYCOWY CHŁOPIEC



                         Spotykam Was i każdy niesie ze sobą jakąś historię... Czasami układają się te historie w bajki i opowieści. I kiedy teraz przez okno zagląda mi do pokoju księżyc, zastanawiam się jak widać go tam, na samym końcu świata, na bieszczadzkim niebie, w miejscu, w którym zamieszkał   
                     KSIĘŻYCOWY CHŁOPIEC


        Zanim dziecko przyjdzie na świat, zanim napełni się oddechem i krzyknie pierwszym wołaniem, jego dusza już dawno istnieje, czekając na swoją kolej przyjścia. Nie zbadano jeszcze, jak długo trwa ów proces czekania. Prawdopodobnie nie ma żadnej reguły, ani żadnej prawidłowości, która wyznaczałaby logarytm tego czasoczekania. Nie ma także ściśle wyznaczonych miejsc, w których mogłabyś taką duszę spotkać. Po prostu: tu i ówdzie. Jak na przykład ten chłopiec, którego dobrze znasz. Mama i Tata naprawdę długo się szukali. A kiedy się poznali mieli już mocno poobijane kolana i poranione stopy.
Ich Synek, w oczekiwaniu na spotkanie rodziców, kołysał się na promieniu księżyca wpadającego w perlisty strumień na końcu świata. Z wiadomych powodów wszyscy nazywali go tam Księżycowym Chłopcem. Ponieważ miał dość dużo czasu, zadomowił się w srebrnym blasku wsłuchując się w opowieści elfów o stoczonych walkach, w pełne magii i czarów pieśni wróżek i polubił rytmiczne pulsowanie Ziemi. Pasował do tamtego miejsca. I wreszcie nadszedł czas przyjścia na świat. Chyba wszystkich ich tam zaskoczył ten moment, bo właśnie w tej najważniejszej chwili nie było nikogo, kto potrafiłby zliczyć do dziesięciu, poza psotnym chochlikiem mieszkającym przy strumieniu. A nie można było, pod żadnym pozorem, wypuścić duszę bez sprawdzenia, czy dziecko, które się urodzi ma wszystkie paluszki u rąk i nóg. Księżyc nie miał wyjścia. Musiał zgodzić się na to, by chochlik dokonał tej czynności. Zaraz potem na świat przyszedł chłopiec z duszą osypaną srebrnym pyłem księżyca i dotkniętą chochlikową dłonią. Był tak samo piękny i wrażliwy, jak psotny i nieuchwytny.
Nie był pewnie łatwym dzieckiem.( Mogę zrozumieć ten cień, który pojawiał się czasem w Twoich oczach, ale... tak wiele sprzeczności przyniósł ze sobą w dniu swoich narodzin).
Mama i Tata kochali ogromnie swojego synka i dostrzegali z niepokojem, jak wciąż szuka on miejsca w świecie, który dla niego stworzyli.
Najpierw chcieli dać mu wszystko, co najlepsze. Nieważna była cena i poświęcenie. Kochali go tak bardzo i tak bardzo chcieli się odbić w tej miłości...
Potem stracili wszystko i zrozumieli,
że muszą budować na innych fundamentach.
Szukali więc słów, które uczynią ich silniejszymi. I słowa także kładli na dnie małego serca.
Ale chłopiec, przepełniony znaczeniami, których nie rozumiał, strzepał je z siebie jak szczeniak i pobiegł jeszcze szybciej. Tylko nocą srebrny blask kładł się spokojem obok jego łóżka. Kiedyś zobaczyli to oboje. I wtedy Mama i Tata zostawili słowa i podążyli za swoim synkiem. Zaczęli słuchać coraz uważniej siebie nawzajem. Wówczas zaczęło zmieniać się ich życie. Wciąż jeszcze starali się zmieścić w regułach świata, w którym żyli, ale przestali już do niego przynależeć. Coraz głośniej brzmiała w nich księżycowa pieśń a kiedy za nią poszli, znaleźli miejsce na końcu świata, które na nich czekało. Promień księżyca wciąż wpadał tam w perlisty strumień a wszyscy mieszkańcy nadal pamiętali Chłopca. Nikt nie zastanawiał się dlaczego jest, jaki jest. Po prostu BYŁ.
Odtąd żyli , jak żyli, byli tacy, jacy byli.
Cenili swoje szczęście i dlatego działo im się dobrze.

sobota, 3 września 2016

O TRZYGŁOWYM SMOKU OPOWIEŚĆ


               W KONTEKŚCIE ZMIAN


         Zmiany rosną w nas na różne sposoby. Czasem nie dają spać, obijając się o poduszkę i grając na sprężynach materaca, czasem zaskakują i nie dają wyboru a niekiedy wyskakują, jak diabeł z pudełka i wszystko staje na głowie. Mam wrażenie, że i mnie dopadły i potknęłam się o korzenie Być Może Magicznego Drzewa...


O TRZYGŁOWYM SMOKU OPOWIEŚĆ
     Jest takie miejsce, o którego istnieniu wiedzą tylko nieliczni a i oni nie znają przejść tajemnych i zaklęć prostujących zawiłe ścieżki, które prowadzą tam: do Wioski Bajek. Miejsce to powstało bardzo dawno temu i dziś nikt już nie pamięta, czyj to był pomysł, by po trudach pracy bajkowe postaci mogły zamieszkać w zwykłych domach i pożyć trochę zwykłym ludzkim życiem. Kto chce żyć w Bajkowej Wiosce zobowiązany jest do przestrzegania podstawowej zasady: nie wolno mu używać swej czarodziejskiej mocy, ani wykorzystywać informacji, które mogłyby zostać użyte przeciwko komukolwiek zamieszkującemu to miejsce. Codziennie więc spotykają się tam, pośród zieleni grającej śpiewem ptaków: czarownice, królewny, krasnoludki, rycerze, trolle, książęta, macochy, sieroty i królowie. Gdybyś mógł ich teraz wszystkich zobaczyć, zdziwiłby Cię zapewne radosny śmiech księżniczek plotkujących z wiedźmami o najnowszych trendach mody, obraz smoków i rycerzy wspólnie ćwiczących na siłowni, czy też śpiew siedmiu Krasnoludków, dobiegający z piwnego pubu pod „Przemienioną Ropuchą”…
Zawiązywały się tam od wieków przyjaźnie, związki małżeńskie i przelotne znajomości. Żyły tam ciche myszki pod miotłą i barwni bohaterowie wspólnych wieczorów. Jednym z nich był Trzygłowy Smok. Jak sama nazwa wskazuje, smok miał tę przewagę nad zwykłym smoczym rodem, że Matka Natura obdarzyła go hojnie trzema głowami. Jednak Jej dzieło, czy to z przypadku, czy też z pewnej przypisanej jej przebiegłości, zdawało się być niedoskonałe w zderzeniu z codziennym życiem. Każda bowiem smocza głowa była inna, pragnęła czego innego. Myślała inaczej i inaczej postrzegała świat. Smok nieustannie gadał sam ze sobą, kłócąc się, polemizując, dogryzając sobie złośliwie. Uciążliwym był także w towarzystwie: w zależności od tego, która głowa wiodła prym, zmieniał się nastrój smoka i jego znajomych.
Pierwsza głowa zawsze domagała się posłuchu, była rozemocjonowana i zawsze zwracała na siebie uwagę innych, wyrażając swoje zdanie, racje i pragnienia. Potrafiła zająć sobą cały wieczór nie dopuszczając innych do głosu.
Druga głowa wsłuchiwała się uważnie w każde słowo, westchnienie i pragnienie interlokutorów. Podczas najlepszej zabawy smok wybiegał naprzeciw pragnieniom innych i, kiedy wszyscy bawili się świetnie, on zastanawiał się, czy zdąży odholować wszystkich na czas do domu, tak, jak obiecał ich żonom i matkom (bardzo często nie mógł zdążyć, bo zbyt wielu brał na swoje barki i wtedy żony oraz matki wylewały swoje żale na niego. Przyjmował te pretensje potulnie a potem, roniąc łzę nad ich niesprawiedliwością, obrażał się na wszystkich do następnego razu).
Trzecia głowa, obserwując z pewnej odległości, uważnie przyglądała się światu. Radościom i smutkom, miłości i nienawiści, uśmiechom i łzom. Nikt nie był wówczas pewien, co myśli sobie taka głowa. Wielu czuło się nieswojo, jakby na celowniku. Trudno było pokochać taką głowę i nie sposób zobaczyć, czy taka głowa kochać potrafi, czy potrafi towarzyszyć smutkom, radościom, albo i zwykłej zabawie, (takie zabawy kończyły się zresztą dość szybko i znajomi z kwaśnymi minami umawiali się na przyszły tydzień po robocie).
Jakoś jednak trzeba było znieść uciążliwego towarzysza w imię urokliwego spokoju i zawartej przed wiekami umowy. I dopóki wszyscy przestrzegali tego niepisanego prawa do spokojnego życia, żyło się Bajkowym Postaciom w Bajkowej Wiosce dobrze i przyjemnie. Pewnego dnia jednak przybył tam Zły Czarnoksiężnik, który nie tylko wykupił najlepsze tereny, wywłaszczając z ziemi jej prawowitych mieszkańców, ale nie zamierzał także liczyć się z jakimikolwiek prawami czy umowami. Czarował, niszczył, burzył, rzucał zaklęcia i gromy, aż zapanował nad wioską. Wówczas to mieszkańcy postanowili stanąć w obronie swoich domów. Ale nie mogli się porozumieć, w jaki sposób pokonać Złego Czarnoksiężnika. Podzielili się na trzy grupy trzech racji: jedna chciała wykurzyć napastnika i ruszyła nań z widłami pochodniami i krzykiem, (Zły Czarnoksiężnik z radością pogrążył krzykaczy jednym gromem swej różdżki), druga grupa chciała zrozumieć powody jego zachowania i wydelegowała doń Wróżkę Freudkę, (Zły Czarnoksiężnik z radością wykorzystał urokliwą naiwność), trzecia zaś postanowiła spakować swoje rzeczy i przeczekać tę trudną sytuację poza granicami Wioski, (Zły Czarnoksiężnik z radością zajął ich domy).
Jedynie trzygłowy smok nie wiedział co zrobić, po której stronie się opowiedzieć. Jego głowy kłóciły się jak nigdy dotąd i każda udowadniała swoją rację. I kiedy tak miotał się na rozstaju dróg, potknął się nagle o korzenie Być Może Magicznego Drzewa i runął na ziemię. W tej sytuacji Głowom trudno było utrzymać się w pionie i zaplątały się łby w supeł iście gordyjski. Aby wybrnąć z tej sytuacji Smok uważnie rozplątywał się krok po kroku. I po raz pierwszy doświadczył uczucia dotąd nieznanego: głowy zmieniały swoje położenie, co rusz znajdując się na miejscu innej i poznając jej punkt widzenia. I po raz pierwszy smok poczuł się wreszcie spokojny i spójny. Usiadł więc pod Być Może Magicznym Drzewem i skorzystał świadomie z tej nowo nabytej umiejętności. Wreszcie znalazł sposób na rozwiązanie problemu Bajkowej Wioski…

Gdybyś mógł zobaczyć teraz mieszkańców Bajkowej Wioski, pewnie zdziwiłby cię widok osób i spraw, które wróciły do normalności. Bajkowe Postaci znów zamieszkały w swoich domach i wypoczywają tam po trudach bajecznej pracy. Smok zasiada na czele wioskowej Rady Starszych, a Zły Czarnoksiężnik, w każdą sobotę, daje przed publicznością popisy swych umiejętności, przeganiając sprzed bram wioski Strzygi i Chochoły.
A Matka Natura…chyba znów coś kombinuje…

piątek, 19 sierpnia 2016

TAJEMNICA GARBU


   Ktoś zapytał mnie ostatnio, dlaczego nie chcę wrócić do szkoleń z zakresu komunikacji. Starałam się odpowiedzieć, wyjaśnić, wyłuszczyć:) i wtedy przypomniałam sobie pewną historię... powstała kilka lat temu, ale wciąż wydaje się być aktualna. Mam wrażenie, że rozpoznaję i  mijam magów komunikacji, ale jakoś tylko z Garbusem mogę się porozumieć

                         Tajemnica garbu

Czy zauważyłeś, że kiedy dorosłeś przestałeś spotykać karły i ludzi noszących na swoich plecach garby? Ja także...
Nie wiem, czy w biegu i zawirowaniu codziennego życia nie dostrzegamy ich, czy też oni zeszli nam z drogi wiedząc, że wzrok nasz i tak podąży
w innym kierunku.
Kiedyś znałam Garbusa, który, odkąd wszyscy pamiętali, zawsze był Garbusem. Nikt nie wiedział, ile miał lat. Ja myślałam, że Bóg stworzył Go u samego zarania dziejów. Widziałam Garbusa praktycznie wszędzie. Chodził ze wzrokiem utkwionym w ziemię. Przystawał niezauważalny i wsłuchiwał się w rozmowy, które, niczym fale niesione przez wiatr, kołysały nim, jak łódką rybaka. Łowił znaczenia słów
i barwę tonów, obserwując poruszające się nogi rozmówców.
Już wkrótce, obserwując rozgadane stopy obute w sandały, klapki, półbuty, kozaki i trapery usłyszał prawdziwą mowę ich właścicieli.
A często, jak sam się przekonał, słowa, które dobiegały do niego z góry, odbijały się od butów i niczym kopnięte psy skowytały i skamlały,
kiedy ludzie odbierali im prawdziwe znaczenia. Garbus studiował tę prawdę wiele lat i w końcu stał się specjalistą w dziedzinie mowy butów. Ludzie mający problemy i lęki, przynosili mu wiele par butów, by znów nadał sens i znaczenie słowom.
Garbus, mając niezwykłą intuicję i wieloletnie doświadczenie, nigdy nie dawał się oszukać zdaniom wielokrotnie złożonym, zawierającym podmioty, orzeczenia, imiesłowy, przymiotniki i przysłówki.
Prawdziwą pointę znajdował zawsze w wyglądzie butów, stukaniu obcasów, szuraniu podeszwy i w tańcu uwięzionych stóp. Sława jego i rozgłos rozniosły się po świecie niczym sława najmodniejszej kolekcji obuwia.
Pewnego dnia odwiedził Garbusa człowiek w gustownych,
skórzanych butach. Mówiły one oszczędnie i spójnie o ich właścicielu, który kontrolował stukanie obcasów, szuranie podeszwy i taniec stóp. Rozmówca, a był nim Mag Komunikacji, zaproponował Garbusowi, by ten zdradził mu tajemnicę swego sukcesu, w zamian za tajemnice, które posiadł Mag w ciągu lat swoich obserwacji, a które dotyczyć miały mowy rąk, oczu i twarzy. Garbus zgodził się i rozmawiali przez wiele godzin o swych doświadczeniach. Mag Komunikacji wydawał się usatysfakcjonowany. Zabrał swoje gustowne buty i odszedł.
Jednak po kilku miesiącach wróciły buty niosące Maga.
Tym razem były bardziej niecierpliwe. Trochę nawet rozzłoszczone.
-„Zdradziłem ci wszystkie tajniki mej wiedzy” – powiedział Mag –„a ty mnie oszukałeś. Nie jestem tak doskonały jak ty, a zatem nie wyjawiłeś mi największej tajemnicy swego sukcesu”.
-„Wiesz przecież, że nigdy nie mógłbym skorzystać z twojej wiedzy” – odpowiedział mu Garbus – „mój garb nie pozwala mi sięgnąć do rąk, oczu i twarzy rozmówcy. Dałem ci tyle, ile ty dałeś mnie. Ale nie chcę być posądzony o nieuczciwość.
Skoro nalegasz, odstąpię ci największą moją tajemnicę. Zabierz ją i odejdź”.
Nigdy więcej nie spotkałam już Garbusa.
A Mag Komunikacji? Wrócił tam, skąd przyszedł i do dziś miota się przeklinając garb, który wyrósł mu tamtej nocy.

sobota, 13 sierpnia 2016

ZAPACH MATKI BOSKIEJ

             Zapach tego nadchodzącego święta zaczął już unosić się po ziemi spojonej deszczem. Zapach ziół  i obietnicy tego, że ziemia może spotkać się z niebem...
 

Zapach Matki Boskiej

       Świt zapowiadał upalny dzień. I choć rosa jeszcze poiła ziemię, to gorący wiatr przynosił już od piasków gęste ciepło. Było to być może w Jerozolimie, a być może w Efezie. Ludzie wiary, udręczeni smutkiem, śnili jeszcze sen Matki Bożej złożonej w kamiennym grobie. Tylko ptaki obudziły się wcześniej niż zwykle, bo pierwsze poznały tajemnicę: Matki Boga nie było w grobie. Niebo przyszło po Nią tej nocy, by pozostała tam na zawsze. Zniecierpliwione ludzką opieszałością ptaki, zatoczyły krzykliwy krąg nad głowami wędrowców zmierzających do miasta. Południowym traktem szedł kupiec, marzący o bogactwie i nowych towarach, doradca podatkowy szukający przygody i barwnego życia, lekarz gnany złą opinią i kobieta, której tajemnicy nie znał nikt. Zaintrygowani poszli za głośną gromadą. Kiedy wreszcie dotarli do obrzeży miasta, słońce wysuszyło rosę i obudziło mieszkańców. Ptaki, uspokojone, w ciszy osiadły na gałęziach drzew, nieopodal garstki modlących się ludzi. Wędrowcy, wsłuchując się w szept modlitw, odkryli, że stali się świadkami niezwykłego zdarzenia. I choć niewiele wiedzieli o życiu Matki Chrystusa, podeszli z namaszczeniem do pustego grobu. Przywiodła ich tam cisza, która pachniała intensywną wonią rozsiewaną przez kwiaty i zioła rozsypane na kamiennej posadzce. Zapach był urzekający i nieznany. Otulał łagodnie najpierw stopy, potem unosił się zwiewnie, ogarniając ciało i wypełniając myśli. Poczuli się zdrowi i silni, jak nigdy dotąd. Zapragnęli zabrać tę woń z sobą. Była tak gęsta i silna, że pakowali ją w sakwy i słoje. Tak wiele, ile zdołali unieść. Wiedzieli, że teraz rozpoczną nowe życie, o jakim nie marzyli dotąd i czuli wdzięczność za tę szansę.
Kupiec poszedł na zachód z gotową już strategią: za wielkie pieniądze sprzedawał uzdrawiający zapach ludziom możnym i wpływowym. Odpędzał sprzed drzwi swojego domu tych, którzy nie mogli mu wystarczająco dużo zapłacić. Mówił: "to wyśmienity towar, nie mogę sprzedawać go za bezcen byle komu, bo stracę poważanie dobrych klientów, a towar stanie się bezwartościowy. Muszę zabezpieczyć byt swojej rodziny" - dodawał - "bo przecież zapach kiedyś się skończy". Bogacił się więc i był poważany, dbał o byt swej żony i syna. Pewnej nocy odwiedził go w tajemnicy niezwykle wpływowy człowiek, który słysząc o uzdrawiającej mocy zapachu, a cierpiąc na nieuleczalną chorobę, chciał kupić ten magiczny lek. Kupiec bił się z myślami: "mam ostatnią fiolkę zapachu, jeśli oddam mu ją, sam pozbędę się leku". Ale przybysz nie chciał ustąpić. W końcu skusił kupca złotem i zaszczytami.
"To dobry interes. Mając pieniądze i władzę mogę wszystko" - pomyślał - " Moja rodzina będąc tyle lat w otoczeniu cudownej woni stała się silna i zdrowa". Minęło wiele lat. Syn kupca ożenił się a kupiec i jego żona, mimo wieku czuli się silni i zdrowi. Nad życie kochał kupiec wnuka, który rósł u jego boku. Pewnej nocy do domu ojca wbiegł zrozpaczony syn: dziecko zachorowało nagle i lekarz nie daje im żadnej nadziei. Trzeba im cudu. Kupiec pobiegł do sejfu i wtedy przypomniał sobie wizytę człowieka, któremu sprzedał ostatnią fiolkę zapachu. Próbował jeszcze zebrać odrobinę, która pozostała na pustym miejscu po naczyniu, ale nie starczyło jej, by uratować wnuka. Rozpacz zabiła kupca i jego żonę. Zaszczytne stanowisko objął ktoś inny. Syn z bólu przepił majątek.
Doradca podatkowy, idąc na wschód, wyobrażał sobie swoje życie, które odtąd miało nabrać koloru, smaku i zapachu. Ale nic już nigdy nie mogło go zadowolić. Znów szukał emocji i przygody, uniesienia i magii. Cudowny zapach schował głęboko w kufrze na strychu. Na czarną godzinę. "Kiedy będę w potrzebie skorzystam z jego mocy" - myślał - "jeszcze nie teraz, to musi być niezwykły dzień, to musi być wielka potrzeba". Tak minęły lata. Pewnej nocy dom, w którym mieszkał doradca spłonął, a On sam zginął w płomieniach.
Lekarz, młody i silny, zdołał unieść najwięcej magicznej woni z grobu Matki Boga. Już wkrótce cała północ znała nazwisko tego wybitnego specjalisty, bezbłędnego diagnostyka, świetnego fachowca. Zapraszano go na sympozja, obdarzano tytułami, podziwiano jego umiejętności. Zapachu, który lekarz zabrał z sobą tamtego dnia było coraz mniej. Nie zmartwił się tym jednak: przez te wszystkie lata uwierzył, że to on sam jest sprawcą uzdrowień. Leczył więc nadal nawet bez magii zaklętej w pachnących fiolkach: władczy i pewien siebie. Wkrótce miał na sumieniu wiele ludzkich istnień. Zbyt późno przegnano go z tej części świata, ze wstydem wykreślając z pamięci.
Kobieta zabrała wtedy najmniej zapachu. Miała z sobą tylko torbę podróżną przepasaną przez ramię, pięć sznurów czosnku zawieszonych na szyi i kilka buteleczek ziołowych nalewek. Co mogła, włożyła do torby. Czosnek zanurzyła w pachnącym powietrzu, resztę zaś dodała do nalewek: uważnie, tak, by nie rozlać cennej zawartości. I wróciła tam, skąd przyszła. Na Południe. Z czułością przywitała chatę nad bagnem. Otworzyła skrzypiące drzwi, nakarmiła ptactwo, zebrała zioła, by dodać do nich skarb z grobu nieznanej jej dotąd Maryi. Każdego ranka witała myślą Tę, która dała jej moc leczenia ludzi Południa cudowną wonią. Każdy, kto przychodził do Zielarki, otrzymywał, wraz z odpowiednimi ziołami, taką samą dawkę cudu. To on - zapach, decydował o procesie leczenia i sposobie powrotu do zdrowia. Niektórzy otrzymywali siłę, by odejść w pokoju, inni zdrowieli na długie lata.
Wieść o Kobiecie rozeszła się wkrótce na cztery świata strony i echem odbiła się o schowane zaułki wstydu, aż dotarła do jednego z tych, w których ukrywał się wygnany Lekarz. Przypomniał sobie Kobietę i postanowił namówić ją, by podzieliła się z nim zapachem w imię niezwykłego przeżycia, jakiego przed laty wspólnie doświadczyli. Mówił o sławie, bogactwie i zaszczytach, ale ona odeszła bez słowa. Wtedy Lekarz wypuścił w południową część świata ujadającą plotkę o złych mocach, których używa Zielarka, by pod pozorem uzdrawiania zdobyć ludzkie dusze. Kiedy umierała, oskarżona o Zło, nie winiła ludzi: to, co magiczne i nieznane wzbudziło w nich lęk i przerażenie, choć ta magia była prawdziwą mieszanką tego co z nieba, z tym, co z ziemi. Lekarz skradł z bagiennej chaty mikstury i mieszanki, ale nie znając ich właściwości, nigdy ich nie użył. Wkrótce odebrał sobie życie.
Podobno po Zielarkę wyszła sama Matka Boska.
Lekarz nie miał przyjaciół w niebie.

czwartek, 28 lipca 2016

DUSZE GNIESZY

 Wiersz Lucyny pojawił się, pozostawił ślad i umknął. Nie mogę go znaleźć. Myślę sobie: może mi się przyśnił?
A na pewno przypomniał mi opowieść, którą napisałam kiedyś dla Agnieszki. Czasem mam wrażenie, że Agnieszka wycięta jest z kart "Biegnącej z Wilkami"


                                                       Dusze Gnieszy
Jest taka godzina na granicy dnia i nocy, na krawędzi ciemności i światła, między starym i nowym rokiem. Nikt jeszcze nie zdołał jej uchwycić, ani nawet nazwać. Wiadomo tylko, że jest i, że od czasu do czasu, o tej właśnie godzinie rodzi się kwiat, zwierzę albo człowiek. Kwiat naznaczony tym szczególnym czasem jest długowieczny, zwierzę zwinne, chłopiec waleczny a dziewczynka…otrzymuje dwie dusze. Tak, jak Gniesza. Jak większość z nas, znałam tę jasną dziewczynkę. Jej błękitne oczy, plamki rozgadanych piegów i poobijane z ciekawości kolana. Od zawsze wiadomo było, że Gniesza urodziła się o tej właśnie godzinie. Lgnęły do niej zwierzęta, kwiaty budziły się dla niej po zachodzie słońca a ludzie… kochali ją albo się jej bali. Albo jedno i drugie.
Gdziekolwiek była, czułeś, że nigdy nie jest sama. Czasem szła zatopiona w rozmowie, jakby prowadziła kogoś pod ramię, czasem zdawała się uciekać przed kimś i chowała się w spróchniałej olszynowej dziupli. Podczas najlepszej zabawy odwracała się i odchodziła nagle, nie odpowiadając na wołania rówieśników. Ale zawsze mogliśmy liczyć na jej radę i zainteresowanie. Gniesza słuchała, jak nikt inny nie słuchał i to, co mówiła zawsze niosło ze sobą mądrość budzącą zaufanie, mającą swoje źródło w przeżytych doświadczeniach całego plemienia. Wiedzieliśmy, że Gniesza miała dwie dusze: młodej dziewczyny, którą znaliśmy i Starej Kobiety, która przychodziła tylko do niej. Ten dar, który dla jednych mógł wydawać się błogosławieństwem, przecinał życie Gnieszy, jak bolesna rana. Nie potrafiła pogodzić się z losem, który został jej narzucony. Jej ciekawość świata zawsze podszyta była lękiem, naiwność spierała się z mądrością. Potrafiła stronić od ludzi tak bardzo, jak bardzo ich potrzebowała. Na świat patrzyła z perspektywy, która mogła wydawać się cyniczną a zarazem każde zło, każda podłość bolała ją niemal fizycznie. Gniesza dorastała i czuła się jak ptak , który wypadł z gniazda. Nie zagrzała nigdzie miejsca na długo: coś ją gnało, coś uwierało. To właśnie był mankament znajomości ze Starą Kobietą. Kiedy dziewczyna siadała, Stara Kobieta pojawiała się znienacka na krześle. Powodem bezsennych nocy było łóżko zajęte na wiele godzin. Samo towarzystwo Starej Mądrej Kobiety było często upragnione i wyczekiwane, ale ona sama gniotła Gnieszę w przeróżne miejsca. W miarę upływu czasu Gniesza czuła tę niewygodę coraz dotkliwiej i wierciła się przez to w życiu okropnie. Czuła dotkliwie każdą najmniejszą kość, z której składało się jej ciało.
Pewnego dnia Gniesza, jak oparzona, po raz kolejny wyskoczyła z fotela, na którym właśnie chciała usiąść: tuż pod sobą poczuła bowiem kościste ciało Starej Kobiety. Odwróciła się gwałtownie, spojrzała na gościa z wyrzutem i głośno zapłakała. Wtedy Stara Kobieta, nie podnosząc się z miejsca, zapytała szlochającą Gnieszę:
„ A dlaczego po prostu nie usiądziesz mi na kolanach?”



poniedziałek, 18 lipca 2016

PRAGNIENIE




                         Przez ostatnie dni wędrowałam z Yaa Gyasi.
To była nie tylko wędrówka z XIII- to wiecznej Ghany po wolność. To była podróż do samego środka ludzkich serc - tych tętniących miłością i tych pełnych nienawiści, tych odważnych i tych pełnych lęku. Taki człowiek...
"Droga do domu" to powieść, w której dotykasz ran zadanych przez ludzi i ocierasz się o  duchy zesłane przez bogów. Dlatego zrodziło się :

                                              PRAGNIENIE
Na skraju Starego Targowiska, w gorące lato południa Europy poznałam Starą Kobietę. Najpierw zobaczyłam jej spalone słońcem ramiona, które opowiadały przechodniom jakąś historię. Kobieta cała kołysała się w rytmie tych ramion, nadając przez to większe znaczenie słowom, które wpadały w kształtny cień wokół niej, żeby ochłodzić się, zanim zostaną znów przez nią przywołane. Dzięki temu niezwykłemu tańcowi udało mi się pojąć jej opowiadanie. I choć wydawało mi się zupełnie niedorzeczne, uległam jego urokowi…
„Ona od zawsze czuła, że jest wyjątkowa, że Jej istnienie zostało zauważone. Przez świat. Choć ograniczał się on do miękkich ramion otaczających ją kobiet, głośnego śmiechu mężczyzn pachnących tytoniem i rozpoznawalnego brzmienia kroków uderzających o bruk białej uliczki. To, co tworzyło jej rzeczywistość było po to, żeby potwierdzić wyjątkowość Jej bycia tu. Każdy poranek przynosił zapowiedź tego, kim była i kim będzie. Każdy wieczór był zapowiedzią czekającego dnia. Kosztowała kolorów życia w zgiełku, w ruchu, w poszukiwaniu tego, co mogłoby stać się spełnieniem.
Kiedy dorosła, ubrała wygodne buty, zabrała ciepłą kurtkę i wyruszyła w drogę.
( Możliwe, że ten wstęp o początku drogi pasowałby raczej do bohatera o twardym imieniu, ale pozwólmy Jej na to: nie mogła przecież potwierdzić swej niezwykłości stojąc w miejscu). Pamiętała o zapakowaniu wszystkich drobiazgów, z którymi była związana i o zabraniu rzeczy potrzebnych w podróży, (mam znajomą: Ulę. Ula mawia o takich osobach, że mają solidnie zapakowaną walizkę). A były tam: wołanie do domu po zachodzie słońca, szorstki zarost ojcowego policzka, słony smak potu po turlaniu się z górki, widok zastygłej twarzy dziadka, zdany egzamin i ciasto ze śliwkami.
Oddychała zdarzeniami, które działy się po drodze. Była dobra i zła, płakała, śmiała się , bawiła, nudziła, pracowała
i czekała… na tę najwłaściwszą chwilę, w której dokona się coś, co spowoduje, że zobaczy Ją i doceni świat, który z dnia na dzień stawał się coraz większy i coraz bardziej ludny, że zachwyci się, nazwie Ją po imieniu. Będąc w nieustającym ruchu trwała jednocześnie zawieszona pomiędzy oczekiwaniem a spełnieniem.
Pewnego dnia, będąc w drodze poczuła ogromne pragnienie. To palące uczucie zaprowadziło Ją nad rzekę. Kiedy pochyliła się nad wodą zauważyła, że nie jest sama: tuż obok niej pochylała się Inna kobieta. Inna była tego samego wzrostu, co Ona. Miała tak samo spięte włosy. Tak samo przekrzywiała głowę, kiedy słuchała rzeki. Twarz miała tę samą. Tylko na dłoniach Innej leżały kamienie: mokre jeszcze, dopiero co wyłowione z wody. Ona przyglądała się im z ciekawością: Lśniącym i pięknym. Kusiły światłem, w którym Inna przeglądała się jak w lustrze. Ona zapytała łapczywie o te niezwykłe klejnoty, wyciągnięte tak łatwo z dna rzeki.
Inna nie dała się prosić. Zresztą sprawiała wrażenie, jakby oczekiwała na to pytanie: jakby przynależało ono do Niej.
I była w tym pewna oczywistość: ostatecznie obie w tym właśnie momencie znalazły się nad rzeką. Inna wyjaśniła,
że wyłowiła dla Niej trzy pragnienia zaklęte w magicznych kamieniach: pragnienie miłości, miejsca w świecie i szczęścia. Jeśli Ona zechce, może zabrać kamienie. Rzucając je kolejno przed siebie podąży za pragnieniem wpisanym w magię wyciągniętą z dna rzeki. Kamienie kusiły swym pięknem
a Inna…była przecież taka sama. Ona pochyliła się jeszcze nad rzeką by zaspokoić pragnienie, potem zabrała z dłoni Innej niezwykły dar. Tuż za zakrętem rzuciła przed siebie Kamień Miłości i poszła w stronę, którą jej wyznaczył. Wkrótce poznała Jego i doświadczyła miłości a potem ją straciła, choć była pewna, że Jej nigdy się to nie przydarzy.
Rzuciła więc przed siebie drugi kamień i poszła w stronę, którą Jej wyznaczył. Im dalej szła, tym więcej pojawiało się wokół niej ludzi podobnych do Niej, którzy pragnęli tego samego, co Ona. Jednych pokochała, inni bezprawnie zajmowali miejsca, które przynależały do Niej. Kiedy żyła w jednej części świata, wówczas druga nie znała Jej imienia. Nigdzie więc nie zagrzała miejsca.
W końcu udręczona tą podróżą, stanęła w połowie drogi, rzuciła przed siebie Kamień Szczęścia i poszła w stronę, którą jej wyznaczył. Ta podróż była szczególnie męcząca. Niewiele spała, bojąc się, że utraci ten najważniejszy zapach, najpiękniejszy widok, największe przeżycie, które na zawsze uczyni Ją szczęśliwą. Zapadła na niepamięć wspomnień, bojąc się, że nie wystarczy Jej miejsca na gromadzenie kolejnych chwil, które mogłaby nazwać szczęśliwymi.
Nie zauważyła nawet, jak szybko urosły Jej dzieci.
Ponieważ jednak ziemia jest okrągła i jeśli wyruszysz z jednego miejsca i będziesz szedł wystarczająco długo,
to w końcu dotrzesz do tego samego miejsca, z którego wyszedłeś. Ona szła już wystarczająco długo. Najpierw usłyszała szum wody, a potem zza zakrętu wyłoniła się mgiełka kropel zwiastująca rzekę. Poczuła łzy w gardle:
to tu otrzymała swoją możliwość a wracała pokonana nie odnalazłszy rzuconych kamieni. Jednak pragnienie nie pozwoliło Jej minąć tego miejsca. Zechciała znów poczuć orzeźwienie.
I kiedy pochyliła się, zauważyła Inną leżącą martwą na brzegu rzeki. Na skroni Innej zakrzepła strużka krwi a obok leżały trzy kamienie. Ona nie podniosła żadnego z nich. Była wolna…”
Na skraju Starego Targowiska, w gorące lato południa Europy Stara Kobieta opowiada swoją historię. W jej spalone słońcem ramiona tulą się dzieci. Wygląda jakby była trochę wariatką, a trochę jakby świętą. I wtedy miejsce obok niej, w którym przystanęłam, zdaje się być najważniejszym miejscem na ziemi, a czas, w którym snuje swą opowieść wyznacza wzruszenie chwili, która po prostu jest.